Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miłości cichą oazę szczęścia na pustyni, huczącej grozą niebywałego dziejowego przewrotu. I nie są to bynajmniej dusze ślepe, lekkomyślne, nieczułe na to, co się dzieje dokoła, nie rozumiejące katastrofy, która chłonie cały drogi im świat!
Przeciwnie, jedna z nich — męzka, dojrzała, zawsze powagi pełna, wie o tem, że grozi jej nieubłagalnie katastrofa. Druga, pociągnięta przez tamtą, wyzbywa się przyrodzonej lekkomyślności, poważnieje, rośnie cudem, stara się dorosnąć do bohaterstwa tamtej. Rzekłbyś, że na łupinie, rzucanej po wzburzonym oceanie życia, na falach krwi, dwie drobne istoty ludzkie — wiedząc, że muszą być pochłonięte przez wir, z całą świadomością odwracają się od wizji śmierci i gwoli kilku minutom pozostającego życia poglądają sobie w oczy z przedziwną słodyczą, aby krzepić się wzajem w godzinie śmierci. Jest to zwycięstwo delikatnych dusz nad barbarzyństwem epoki.
Cóż to znaczy, że kochać się mogą już tylko krótko, bo czarna śmierć i czerwony kat czyhają zewsząd? Wszakże chwila wielkiej miłości jest wiecznością! I dlaczegoż tu kląć życie, skoro posiadało się w niem choćby moment szczęśliwego zapomnienia w uścisku miłosnym? Albo dlaczegoż zatruwać sobie godzinę miłości obawą śmierci — przecież ten, co umierać będzie, umrze, kochając, a ten drugi, komu jeszcze pozostanie chwila życia, umarłego nie zapomni do zgonu.