Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

hołdowniczy pocałunek, zasypała go szczebiotem serdecznych wyrzutów:
— Jak można tak długo nie pokazywać się, książę?... Mam wrażenie, że od naszego ostatniego widzenia upłynęła wieczność. Gdybyś nie był tak piękny w tym wspaniałym mundurze, w którym jeszcze nie miałam szczęścia oglądać pana, nie wybaczyłabym ci tak brzydkiego postępowania! Słowem... stęskniłam się za panem!
Patrzył na nią w swój zwykły czuły sposób, odchyliwszy na bok lwią głowę i mrużąc sympatyczne oczy w ten sposób, że poprzez rzęsy przenikał ich niezwykły blask. Jakoby nasycał się jej pięknością — i dopiero po dłuższej chwili odparł:
— Rad jestem, że ta, dla której czas nie płynie, raczyła zauważyć moją nieobecność. Może dlatego nie przybywałem, że nie liczyłem na to, iż pani zauważa moją obecność, i chciałem nieobecnością zyskać tę odrobinę tęsknoty, o której pani mówi... żartując z moich siwych włosów.
— Ale nie wolno, nie wolno było panu tak długo nie być, gdyż ryzykował książe zapłatę zapomnieniem za zapomnienie. Proszę się zaraz naserjo wytłomaczyć! — tupnęła nóżką.
— Serjo?... czy ten mój mundur i czas, który przeżywamy nie tłomaczy mnie dostatecznie? Dzisiejszy Paryż jest domem warjatów — a ja mam wrażenie, że, nie poddając się obłędowi, jestem największym z nich. Właściwie, głupieję — może to prawo wieku. Nie rozumiem dzisiejszego świata... nie rozumiem nawet króla, któremu służę. Ach! gdyby pani wiedziała, co to za męka