Strona:Leo Belmont - Jej pierwsza noc miłości.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   17   —

Piekielny wsytd smagnął go po twarzy pręgą rumieńców...
Uniósł się — i przypatrywał...
Zuzia spała... Po jej twarzy błądził uśmiech szczęścia... Twarz jej różowiła się śród czerni włosów i w bieli poranku...
Znużony, wyczerpany, podnosił się leniwie...
I nie odrywał od niej oczu...
I patrzał na nią ze zgrozą, niemal... ze wstrętem...
Czuł, że mu jest obcą...
„Jaka ona ładna!“ — szepnął do siebie...
I pomyślał:
„To nie ona! nie tamta!“
A wszystkie struny jego duszy jęknęły:
„To nie ona! nie ona!“
I każdy kąt jego duszy rozpłakał się:
„Skończyło się! Jej niema...“
Patrzył na uśmiechającą się Zuzię oczyma, rozwartemi bólem i przerażeniem:
„Więc zostać z ?... Jakto! z tą?... Co ona ma z nim wspólnego?... Z tamtą sprzęgł się wszystkiemi fibrami duszy... Z tamtą dzielił tysiące wspomnień... A z ?...
Przypomniał wszystkie pieszczoty tej nocy...
Głowa jego opadała pod ciężarem wstydu...
Zdawało mu się, że popełnił świętokradztwo...
Ścisnął głowę oburącz... Chciał zapomnieć... Próżno!..
Twarz Zuzi uśmiechała się przez sen szczęśliwie... Biała kobieca pierś podnosiła się równo, jakby wezbrana płodną pogodą zadowolonych pragnień...
— Jestem podły! — powiedział do siebie...
— Jestem podwójnie podły! — dodał, wpatrując się w szczęśliwą twarz Zuzi...
Wstał... ubrał się cicho... i na palcach szedł do gabinetu...
Blady poranek patrzył w okno...