Strona:Leo Belmont - Śmierć genialnego muzyka.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   4   —

— To nie-mo-żli-we... Musisz ratować twoje imię... dla sztuki i dla ludzkości... Prosiłem o ekspiację dla ciebie... Dał się ubłagać... Udzielił nam trzy godziny czasu... Słuchaj... musisz!..
Muzyk wyprostował się nagle i przez poczerniałą żółtość jego twarzy przeleciał jasny płomień i twarz wydała się piękną, jak zwykle — jak w godzinach, kiedy tworzył i grał:
— Rozumiem: „Miortwyje srama nie imut“! Sam o tem myślałem...
— Więc zgoda?
— Zgoda!
— Bracie, daj rękę...
— Dziękuję ci...
Uścisnęli sobie mocno ręce. Muzyk spytał:
— Ile mam jeszcze czasu?
Brat spojrzał na zegarek:
— Jeszcze godzinę... Do szóstej... Przyniosłem ci...
I patrząc prosto w oczy brata, jakby mu chciał dodać odwagi, wyjął z kieszeni słoik, na którym był rysunek trupiej główki i piszczeli i postawił na stole...
Ręka mu drżała nieznacznie.
— Nie trzeba tego dużo wziąć. To zaraz działa...
Dolna warga zatrzęsła się trochę i lekko zadzwoniły mu zęby...
— Dziękuję ci... Mogę cię teraz uściskać?...
Rzucili się sobie w objęcia — i chwilę płakali razem, mieszając słoność i żar swoich łez.
Muzyk pierwszy wyrwał się z objęć brata.
— Słuchaj... ale to pewne, że potem żadnych przypuszczeń?...
— Bądź spokojny... mówiłem z doktorem N. Przyrzekł pomoc... napisze akt zajścia...