Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ści, odbierając należną twoim wspólnikom część łupu... W każdym razie jest to jakaś łajdacka, bandycka sprawka!...
— Dosyć!...
Essares grzmotnął pięścią w stół.
Koralia nie ujawniła wszakże ani cienia trwogi. I po chwili rzekła:
— Masz racyę — dosyć!... Dosyć słów!... Czyn mówi sam za siebie... Twoja ucieczka jest najlepszem wyznaniem winy... Uciekasz ze strachu przed policyą!...
I znowu wzruszył ramionami.
— Nie boję się niczego.
— Ale odjeżdżasz?
— Tak jest.
— Kończmy. O której jedziesz?
— W południe.
— A jeżeli cię przedtem zaaresztują?
— Nie zaaresztują mnie.
— A jeżeli jednak?...
— To mnie zaraz wypuszczą i jeszcze przeproszą...
— Ale wytoczą ci proces?
— Nie! Śledztwo będzie umorzone!...
— Tak przypuszczasz?
— Jestem zupełnie pewny.
— Oby!... Opuszczasz Francyę?...
— Jak tylko się da najwcześniej...
— To znaczy?
— Za dwa lub trzy tygodnie...
— Chciałabym wiedzieć dokładnie, kiedy to nastąpi — abym mogła odetchnąć swobodnie...
— Uprzedzę cię, Koralio — ale z innej przyczyny...
— Mianowicie?...
— Abyś mogła pojechać ze mną?...
— Pojechać z tobą?!...
Uśmiechnął się jadowicie:
— Jesteś moją żoną. A żona musi iść za mężem... Tak orzekła i twoja i moja religia... Jesteś moją żoną!...
Koralia potrząsnęła głową przecząco: