Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bawił się niedbale kartką papieru, na której zanotował wskazówki niezbędne dla paszportu.
Szymon postąpił ku niemu kilka kroków.
— Proszę mi pokazać ten arkusz... Chcę zobaczyć jak ma wyglądać ten mój paszport... i pod jakiem nazwiskiem...
Wydarł niemal lekarzowi papier z ręki, przebiegł szybko oczyma i nagle odskoczył w tył.
— Jakie nazwisko tam pan umieściłeś?! Jakie nazwisko!... i jakiem prawem pan mnie tak nazwał?! dlaczego?!... dlaczego?!...
— Ależ pan powiedział, że mogę wybrać nazwisko, jakie mi się tylko żywnie podoba...
— Tylko dlaczego wybrał pan właśnie to nazwisko?!...
— Czy ja wiem dlaczego... Ot! tak sobie... Nie mogłem napisać Szymon Diodokis, bo pan się tak nie nazywa, ani Armand Belval, bo to także nie pańskie nazwisko... Więc umieściłem to nazwisko...
— Ale dlaczego właśnie to?!...
— Bo to jest pańskie prawdziwe nazwisko!...
Stary zadrżał... Szepnął:
— Jeden tylko człowiek... jeden jedyny.... byłby zdolny odgadnąć...
Długa chwila ciszy. Potem doktór zaśmiał się:
— Istotnie mnie się także zdaje, że tylko jeden człowiek byłby zdolny... Przypuśćmy, że to ja jestem tym jedynym człowiekiem...
— Jeden tylko człowiek... — ciągnął dalej Szymon, któremu znowu zaczynało brakować oddechu — mógłby odnaleźć miliony w przeciągu kilkunastu sekund...
Doktór nie odpowiadał, uśmiechał się tylko.
A Szymon wahał się... widocznie lękał się wypowiedzieć nazwisko, które cisnęło mu się na usta.
Wkońcu wyjąkał z nieopisanym przestrachem:
— Arseniusz Lupin... Arseniusz Lupin...
— Powiedziałeś! — wykrzyknął doktór prostując się.