Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

To było pięć czy nawet sześć godzin temu... I lękam się...
Patrycyuszowi krople zimnego potu wystąpiły na skronie. Uczuwał ochotę rzucenia się na tego starca i rozszarpania go... Zapanował jednak nad sobą.
Powtórzył:
— Nie traćmy czasu. — Proszę mi wskazać do niej drogę!
— Pójdziemy razem...
— Pan nie będziesz miał dość sił...
— Będę miał siłę... to niedaleko stąd... tylko posłuchaj...
— Cóż jeszcze!... Na Boga! nie zwlekajmy!...
— Patrycyuszu... Za kilka minut Koralia będzie wolna... Tylko jeden warunek...
— Przyjmuję z góry. Co za warunek?
— Przysięgniesz mi na zdrowie i szczęście Koralii, że pozostawisz złoto nietknięte i że nikt nie będzie wiedział...
— Przysięgam!...
— Ale tamten?... twój przeklęty towarzysz... on będzie nas śledził... zobaczysz... — Nie!...
— A jednak... Chyba, że ty przystaniesz...
— Na co?... ach! na miłość Boską!...
— Na... ale pamiętaj, że trzeba spieszyć na pomoc Koralii... i to jak najprędzej... w przeciwnym bowiem razie...
— Więc chodź!... chodźmy!...
— Ale ten człowiek...
— O! Koralię chodzi przedewszystkiem...
— Jeśli on nas podpatrzy!... jeżeli zabierze złoto?!
— Co mi tam złoto!...
— O! nie mów tego, Patrycyuszu... Ach! złoto!... złoto!... Odkąd to złoto znalazło się w mojem posiadaniu, całe moje życie zmieniło się... Przeszłość się już nie liczy... ani nienawiść... ani miłość... tylko złoto ma wagę i znaczenie... tylko złoto. — Wolę sam umrzeć... i raczej niech Koralia umiera... niech