Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Obecność tego człowieka, Patrycyuszu... Niech naprzód on odejdzie!...
Don Luis Perenna roześmiał się:
— Ten człowiek — to ja, nieprawdaż?
— Tak, to pan.
— I ja mam wyjść?
— Tak jest.
— A wtedy ty, stary zbóju, wskażesz kryjówkę, w której schowałeś mateczkę Koralię?...
— Tak jest...
Wesołość don Luisa spotęgowała się jeszcze:
— A ponieważ mateczka Koralia jest tam gdzie i worki ze złotem, więc ocalić mateczkę Koralię — to znaczy zarazem oddanie złota...
— A zatem?... — zapytał Patrycyusz.
— A zatem, mój kapitanie — rzekł don Luis z odcieniem ironii w głosie — nie przypuszczam, aby pan zgodził się wypuścić czcigodnego pana Szymona na słowo choćby on poprzysiągł, że pójdzie po mateczkę Koralię i przyprowadzi ją...
— Stanowczo nie.
— Nieprawdaż? Nie ma pan do niego najmniejszego zaufania i słusznie... Czcigodny pan Szymon zdołał udowodnić, że chociaż obłąkany, kombinuje doskonale... Świadczy o tem wysłanie nas do Mantes... Jego przyrzeczeniom nie można dać wiary... z tego wynika...
— Wynika?...
— Oto przypuszczalnie wielce czcigodny pan Szymon zaproponuje panu następującą tranzakcyę: „Oddam ci Koralię, a zachowam sobie złoto“... No i — mogłoby mu się to udać, gdyby został sam na sam z panem... Ale ponieważ jeszcze i ja tutaj jestem...
Patrycyusz podniósł głowę i spojrzał don Luisowi bystro w oczy. A gdy przemówił w tonie jego głosu przebijała agresywność...
— Przypuszczam, że i pan nie zechce sprzeciwiać się... Chodzi o życie kobiety!....
— Tak jest, ale także i o trzysta milionów franków w złocie!...