Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

raz zachodził do mojej loży, aby pogadać ze mną o tem i owem.
— O swoich sprawach z Essaresem? O swoich projektach odnośnie Patrycyusza Belvala? — zapytał niedbale don Luis.
— Dozorca zawahał się przez chwilę i rzekł:
— O tem i owem. To wyjątkowej dobroci człowiek ten pan Szymon. Nieraz używał mnie do spełniania różnych dobrych uczynków. I dzisiaj także przed godziną zaledwie narażał swe życie dla pani Essares.
— Jeszcze jedno słowo. Czy pan go widział od czasu śmierci bankiera Essaresa?
— Nie, to dzisiaj poraz pierwszy. Był zmęczony, wyczerpany, zdenerwowany, mówił cicho, nadsłuchiwał każdego szmeru z ulicy. „Ścigają mnie powiedział, ścigają mnie...” przysięgnę na to... — ale kto? zapytałem.
— Nie znasz tego człowieka... jedną ma rękę, ale dławi za gardło — potem umilkł, aby po chwili mówić dalej: — Pójdziesz ze mną, pojedziemy po pewną panią, po panią Essares... chcą ją zabić, ja ją dobrze ukryłem, ale zemdlała... trzeba ją będzie nieść... a zresztą nie, pójdę sam... dam sobie radę... Tylko chciałbym wiedzieć czy mój pokój jest zawsze wolny! Musicie panowie bowiem wiedzieć, że on ma tutaj małe mieszkanko, w którem także musiał się pewnego dnia ukrywać. Mieszkanie to zachował na wypadek jakiegoś niebezpieczeństwa, ponieważ jest to lokal kompletnie izolowany.
— No a potem? — zapytał Patrycyusz z trwogą.
— Potem? odszedł.
— Ale dlaczegoż dotychczas nie powrócił?
— I mnie to niepokoi. Może ten człowiek, który go ścigał, napadł na niego, a może tej pani przydarzyło się coś złego?...
— Co pań mówi?... Tej pani przydarzyło się coś złego?...
— To niewykluczone. Mówił przecież: „muszę się spieszyć. Aby ją ocalić, ukryłem ją w takiem miej-