Strona:Leblanc - Posłannictwo z planety Wenus.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Velmot popchnął swą łódkę i przybił do brzegu, mrucząc gniewnie:
— Co za psia robota!… I czego to bydlę jest takie głupie?!…
Stosownie do swego programu usiadł znowu przy stole, nalał sobie koniaku do kieliszka i zapalił fajkę.
— W twoje ręce, Massignac!… Za dwadzieścia minut i ty napijesz się… ale wody!… A może wolisz ten doskonały koniaczek? Więc wołaj!.. Słucham, stary towarzyszu!..
Chmury zasłoniły księżyc, chmury tak gęste, że w ciemności zatarły się sylwetki obu moich wrogów. W głębi duszy żywiłem przypuszczenie, że albo Velmot ustąpi, albo Massignac przemówi. Minuty mijały… dziesięć… piętnaście być może… Zdawało mi się, że to niesamowite milczenie nigdy się nie skończy…
Velmot palił spokojnie swoją fajkę, a Massignac jęczał z cicha… Nie zawołał jednak…
Upłynęło jeszcze pięć minut… Nagle Velmot wstał, dysząc wściekłością:
— Dosyć mam już twoich jęków, kretynie jeden! Rozwiążę ci się język czy nie? Nie?! No, to zdychaj, bydlę podłe!
Posłyszałem, jak mruknął przez zęby:
— Może prędzej dam sobie radę z tamtym?
Co chciał przez to powiedzieć. Czy tamten — to ja?‘ Istotnie Velmot skierował kroki w stronę wejścia, prowadzącego w głąb domku…
Dał się słyszeć krótki, urwany krzyk… A potem zapanowała cisza. Co się stało? Może Velmot w mroku uderzył się o mur lub drzwi? Nie mogłem oczywiście tego sprawdzić!… Stół i krzesło rysowały się niewyraźnie w ciemnościach… Od strony rzeki dobiegały słabnące z każdą chwilą jękliwe skargi Massignaca.
— Velmot idzie do mnie — myślałem — za kilka sekund będzie tutaj…
Nie miałem pojęcia, czego właściwie ten człowiek żąda odemnie, jak również nie mogłem domyślić motywów mego uwięzienia. Czyżby Velmot przypuszczał, że ja znam formułę i że