Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Im dalej iinrikisha się toczy, tem pagórki stają się wyższe. Wreszcie Cha zatrzymuje się przed schodami wyższemi i bardziej stromemi, niż te, które dotąd widziałem. Drapię się w górę bez końca, kilkakrotnie zmuszony jestem stawać, aby zbolałym członkom dać wypoczynek, wreszcie zupełnie znużony i bez tchu staję u celu. Widzę przed sobą dwa lwy kamienne, jeden z wyszczerzonemi zębami, drugi o zamkniętej paszczęce. Na drugim końcu małej, gołej płaszczyzny, stoi świątynia. Jest to mały, szary, stary zupełnie budynek, otoczony z trzech stron skałami. Na lewo od świątyni, ze skalistego szczytu, spada mały wodospad do stawu okolonego płotem. Szum wody zagłusza wszystko. Od oceanu wieje silny wiatr. Pomimo słońca jest tu dziwnie zimno, przykro, niemiło, jakby żadna modlitwa od setek lat nie odezwała się w tej świątyni.
Cha klaszcze w ręce i krzyczy, podczas gdy ja zdejmuję obuwie na wydeptanych, drewnianych schodach. Po krótkiej chwili, słyszę za papierową ścianą odgłos przytłumionych kroków i głośny kaszel. Ściana się odsuwa, a za nią ukazuje się stary, biało ubrany kapłan. Głębokim ukłonem zaprasza mnie do wejścia. Jego dobra twarz i uprzejmy, gościnny uśmiech, wydają mi się najmilszem powitaniem, jakie mię kiedy w życiu spotkało. Starzec kaszle tak strasznie, że postanawiam sobie w myśli nie spotykać go więcej, jeżeli kiedy jeszcze tu przyjdę.
Wchodzę, i czuję jak nogi zapadają się w miękich matach, któremi zaściełane są wszystkie podłogi w Japonii. Widzę najpierw nieodzowny dzwo-