Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A czy nie będą tego uważali za pewien brak szacunku? — ośmieliła się zaprotestować Ania.
— Co to, to nie. Staraj się tylko zawsze postępować z szacunkiem. Wszyscy w Avonlei, młodzi i starzy, nazywają mnie Marylą.
— Jabym jednak wolała mówić „ciociu Marylo“ — prosiła dalej Ania. — Nie miałam nigdy żadnej ciotki, ani krewnej... nawet babki. Zdawałoby mi się, że naprawdę należę do pani. Czy mogę mówić „ciociu“?
— Nie, nie jestem twoją ciotką i nie lubię dawać ludziom tytułów, których nie mają.
— Ależ mogłaby pani sobie wyobrazić, że jest moją ciocią!
— O, bynajmniej! Ja tego nie potrafię! — odrzekła Maryla sucho.
— Czy pani się nigdy nie zdaje, że rzeczy są często inne, niż są w rzeczywistości? — spytała Ania, szeroko otwierając oczy.
— Nie!
— Ach! — Ania głęboko westchnęła. — Panno... Ach, Marylo, jakże wiele pani traci.
— Nie uważam tego... Pocóż widzieć rzeczy innemi, jak są w rzeczywistości? — odpowiedziała Maryla. — Słuchaj, Aniu, wejdź do pokoju, tylko wytrzyj nogi i nie wpuść much — i podaj mi tę ilustrowaną kartę, co stoi na kominku. Jest tam wydrukowany cały „Ojcze Nasz“. Dzisiaj masz wolne popołudnie, użyjesz go na wyuczenie się na pamięć tej modlitwy; nie chcę takich modlitw, jakie słyszałam wczoraj wieczorem.
— Pewnie, że sprawowałam się nierozumnie — tłumaczyła się Ania. — Ale nie przywykłam inaczej. Nie można wymagać, by ktoś modlił się pięknie po raz pierwszy w życiu, wszak prawda? Położywszy się spać, ułożyłam sobie, jakem to pani przyrzekła, prześliczną modlitwę... Była prawie tak długa, jakby ją sam pastor napisał i taka poetyczna! Ale czy pani uwierzy? Zbudziwszy się dziś rano,