Strona:Krwawe drogi.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zem rozlegający się szeroko ryk. Nie był to huk strzałów, lecz jakby grzmot wydobywający się z szerokiej, jak ziemia, piersi ludzkiej, okrzyk tryumfu i wycie dzikie, straszliwe, żywiołowe.
Żołnierz skoczył na nogi, chwycił za bańkę z naftą i pędem jął biedz ku chacie.
Za nim poleciała kobieta, lecz gdy byli przy drzwiach, on kopnął ją, nie odwracając się, butem w brzuch. Kobieta z jękiem padła na progu swej chałupy, lecz natychmiast zerwała się i patrzyła przez okno. Sołdat ukląkł na jedno kolano i zwolna, sumiennie jął oblewać podłogę, sprzęty i ściany naftą. Kobieta, zrozumiawszy co on robi, odskoczyła od okna i wróciła do drzwi. Przymknęła je ściśle i założyła na skobel. Potem szła od okna do okna, zamykała je i przystawiała żerdziami, wbijając jak najgłębiej w ziemię, żeby mocno trzymały. Już przez szparę jednego okna zaczął sączyć się dym, a przez komin wyjrzały pierwsze jęzory płomienia, gdy usłyszała tętent koni.
Jeźdźcy w wysokich czapach stanęli przed chałupą i widząc, że gore, skoczyli na ratunek. Ale na drodze stanęła im gospodyni.
— Coście za jedne?
— My polskie wojsko... Trza ratować, jeszcze czas...
— Nie trza... szepnęła im kobieta, uśmiechając się okrutnie...
— Bo co?
— Tam je Moskal, zbój, podpalacz. Wzion pieniądze, a i tak podpalił. Niech sie upiece,