Strona:Krwawe drogi.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IDŹ DO PIEKŁA...![1]

Gospodyni z dzieciakami była zajęta w ogródku zdejmowaniem całkiem już źrałych gruszek. Chłopak wylazł na drzewo i albo rzucał matce owoc w zapaskę, albo, gdy nie mógł dosięgnąć ręką, potrząsał drzewem. Podwieczór był śliczny, pełen słońca i jasności. To też dziwnie przy błękitnem, czyściuchnem niebie ryczało coś, niby pod ziemią, ale to ryczało groźniej, niż wszystkie grzmoty wszystkich burz, jakie tu kiedykolwiek ludzie słyszeli. Równie dziwne mogło się wydać, że kobieta z dziećmi nie zwracali uwagi na łomot, tak potężny, jakby kto wysoki aż po niebo chwycił w łapska cep morowy na tysiąc wiorst długości i dalejże rym w ziemię: buch — rym — buch — Huk i stęk zaczął się zbliżać do chałupy, ukrytej za sadem, ale gromadka tak była zajęta zbieraniem gruszek, że ją nic a nic nie obchodziły te grzmotania niesamowite.

Kobieta zadarła głowę w górę i wrzeszczała, jak gdyby chciała przekrzyczeć one łoskoty.

  1. Fakt, stanowiący motyw niniejszego opowiadania, zdarzył się w Lubelskiem w czasie, gdy walczyła tam brygada Piłsudskiego.