Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże to miło być królem, ulubieńcem narodu, — mówił sobie.
Kłaniając się na wszystkie strony, co chwila prawie przemawiał do ludu, który w coraz większy wpadał zachwyt.
Nagle pośród tłumu Tom ujrzał dwóch wyrostków obdartych, swych byłych kamratów.
Tom nadął się bardziej jeszcze jak przedtem. Co byłoby gdyby go towarzysze poznali, on jeszcze wczoraj biedak, rówieśnik ich zabaw i niedoli, a dziś już król Anglii, któremu uważają usługiwać za najwyższy zaszczyt książęta i hrabiowie, a cały naród jest mu podległym.
Od czasu do czasu Tom rzucał tłumowi garść nowych monet, które tłum chwytał z chciwością.
Na wszystkich ulicach z każdego prawie okna powiewały flagi, lub bogate dywany, któremi wraz z kosztownemi materjałami upiększono miasto.
I wszystko to dla mnie, myślał Tom, którego twarz promieniała zadowoleniem.
Kiedy powtórnie podnosił rękę chcąc rzucić nową garść monet, nagle, w dali od siebie, ujrzał blade, znękane oblicze kobiety, która choćby na chwilę niespuszczała zeń swych oczów. Tom poznał od jednego razu te wielkie smutne oczy i te rysy pełne dobroci. Była to jego matka.
Instynktownie, pomimo woli podniósł rękę ku górze dłonią do wierzchu następnie w tejże chwili wyciągnął ręce przed siebie, wołając co sił starczyło:
— Matka, moja ukochana matka!
Zdziwiony naród skierował swe spojrzenia w stronę, gdzie patrzył król. W jednej chwili zapanował ścisk pomimowolny, pośród którego kobieta owa zniknęła z oczu.