Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Książę wpadł do komórki Canty’ego, drzwi zatrzasnąwszy za sobą. Na stole stała butelka, a w niej tlił się kawałek złamanej łojowej świecy, oświetlając tę nędzną komórkę. W kącie siedziały dwie młode dziewczęta i w średnim wieku kobieta. Z przeciwległego kąta wysunęła się baba z rozwianemi siwemi włosami, zaiskrzonym wzrokiem spoglądając w około.
— Uciesz się stara, — rzekł do niej John Canty — schwytaliśmy nareszcie tego błazna! Zbliż się syneczku, — dodał — i opowiedz swoje przygody, jeżeliś tylko ich nie zapomniał, przedewszystkiem jednak, powiedz nam kto jesteś!
Twarz młodego księcia zapłonęła gniewem. Spojrzawszy w oczy dumnie Jonowi Canty, rzekł:
— Mówiłem i powtarzam, że jestem Edward, książę Walii.
Na wyrazy te stara kobieta stanęła w osłupieniu, John Canty zaśmiał się brutalnie, a matka i dwie siostry Toma, wylazłszy z kąta, podbiegły ku księciu, wołając:
— Tom, drogi nasz Tom, biedne ty dziecko, co mówisz...
Padłszy na kolana przed księciem matka patrzyła mu w oblicze, mówiąc łzawie:
— Biedaku! biedaku! — To te głupie książki pozbawiły cię rozumu... Jakąż boleścią napełniasz moje macierzyńskie serce...
— Syn twój, dobra kobieto, zdrów i przy najlepszym rozumie, — mówił młody książę, pozwól mi pójść do pałacu, a król — ojciec zaraz powróci ci syna!
— Król ojciec twój! — zawołała kobieta — Nie mów podobnych niedorzeczności drogi synu. Przypatrz mi się dobrze, wszakżem to ja, twoja matka.