Strona:Klemens Junosza - Zaklęta woda.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tłumioną słyszy; zdawało mu się nawet, że na skrzydłach wiatru doleciały go słowa: „Jam się modliła za ciebie“. Zadrżał... pochwycił wielki miecz w kącie stojący i cicho, bez najmniejszego szelestu zeszedł po schodach. Wytężał wzrok, przedzierał się przez krzaki, czaił pod drzewami, — obszedł cały ogród, ale nie znalazł nikogo. Potem również ostrożnie wszedł do izby, którą jego córka zajmowała, i odchylił drzwi. Przy niepewnym blasku księżycowego światła, dostrzegł ją, — klęczała przed obrazem.
Słowa nie rzekł i wrócił na swoje stanowisko przy bramie. Nazajutrz, skoro tylko pan się przebudził, poszedł stary do niego. Co tam mówili z sobą, niewiadomo. Powiadają, że strażnik o uwolnienie prosił, a pan puścić go nie chciał, że stary coś tłumaczył i przedstawiał, a pan brwi groźnie namarszczył, potem mu kiesę złota dawał — lecz sługa wziąć nie chciał i chmurny powrócił na bramę. Co tam było pomiędzy nimi, Bóg wie chyba, bo ludzie i tak i tak mówią; ale gdzie po tylu latach prawdy szukać...
Przed wieczorem chłop ze wsi poblizkiej przybiegł zadyszany, skrwawiony, bo się przez gąszcze leśne przedzierał. Przybiegł i głosem drżącym wyjąkał ze nieprzyjaciel blizko, że horda dwoma oddziałami idzie, że drzewa w lesie tnie i tratwy zbija na wodzie.
Panu jakiś zły ogień w oczach mignął. Kazał konie siodłać, jeźdzcom się do wycieczki sposobić; na dwa oddziały podzielił ich, jeden na wschodnią drugi na północną stronę zamku posłał.
— Ja tam przybędą do was — rzekł.
Gdy rycerze wyjechali już z zamku, pan do starego strażnika z temi słowy się zwrócił:
— Tyś najwierniejszy, więc też trudne dam ci polecenie. Ciężko ci konia dosiąść i miecz dzierżyć, ale w czółenko siądź, popłyń do miejsca gdzie rzeka całkiem się w bór wrzyna i czatuj. Jeżeli wroga dostrzeżesz wypal z rusznicy a sam w gęstwinie się ukryj.
Stary wojak ślepo spełnia rozkazy. Zeszedł też zaraz na brzeg, odczepił małe czółenko i odepchnął się wiosłem na wodę. Chciał się wszerz przeprawić i przy drugim brzegu pod osłoną drzew płynąć; ale nie łatwo to było. Wicher się zerwał gwałtowny, zkądciś chmur czarnych napędził; ale burzyły i pieniły się strasznie, błyskawice zaczęły niebo ognistemi batogami smagać. W oddali huczały gromy, z początku głucho, potem głośniej, coraz głośniej, aż ryknęły, jak potwory piekielne, i zdało się, że się sklepienie niebieskie zawala.
Stary strażnik od środka rzeki zawrócił z trudem napowrót, przybił do brzegu i czekał aż się burza cokolwiek uciszy, ażeby mógł polecenie pana zamku wykonać.
Stanął na brzegu, oparł się na wiośle i patrzył na zamek oświetlany co chwila przez błyskawice ogniste.
Nagle w dużem oknie narożnej wieży światło zajaśniało. Pan zamku stał w tem oknie, córkę strażnika obejmował silnem ramieniem, całował jej usta i oczy.
— Przekleństwo — ryknął stary — przekleństwo! Rzucił wiosło na ziemię i jakby mu ze trzydzieści lat ubyło, pobiegł z powrotem do zamku. Nie wszedł wszakże przez bramę jak zwykle, lecz odwalił kamień przy baszcie narożnej i spuścił się w podziemia... Stalą o krzemień uderzał i świecił sobie w ciemności...
W oknie widać było obojga młodych. Nie obchodziła ich burza, nie słyszeli gromów, nie widzieli ognistych wężów błyskawic. A gromy wzmagały się coraz bardziej, burza coraz srożej szalała.
Naraz piorun uderzył tak blizko, że aż szyby w zamkowych oknach popękały, a w chwilę potem rozległ się huk przerażający, słup ognia i dymu buchnął w górę i cała baszta narożna, ogromna, — baszta o murach potężnych, runęła do rzeki.
Straszny wybuch słychać było na kilka mil wkoło — ale nikt nie przybył do zamku, dowiedzieć się co jest, na ratunek pospieszyć. I podjazdy wysłane i nieprzyjaciele skryli się przed burzą, a chłopi wystraszeni, ukryci w lasach przed wrogiem i pożogą, leżeli krzyżem, błagając Boga o miłosierdzie i litość.
Gdy rano burza ucichła i pogodne słońce oblało świat potokami jasności, przybyli z podjazdu rycerze straszny ujrzeli widok. Zamek leżał w gruzach, porwany, poszarpany na szczątki.
Rzeka zawalona głazami i cegłą, burząc się i pieniąc z wściekłości, rozbijała o nie swe fale, a nie mogąc wyprzeć ich ani roznieść, zwróciła ku lasowi koryto, podmyła kilka dębów nadbrzeżnych, które straciwszy punkt oporu, nie mogły ostać się i runęły w fale. I odtąd w tem miejscu