Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 255 —

W tejże chwili do stancyi wtoczyła się Sałacka.
— Pan Pakułowski! — zawołała w progu — czy mnie oczy nie mylą!?
— Ten sam, ten sam. Dzień dobry pani Sałackiej, moje uszanowanie!
— Dawno już pana nie widziałam.
— I ja też. Co pani Sałacka tu robi?
— A cóż ja robić mogę? Męczę się, zabiegam, pracuję, duch się już we mnie ledwie kołacze, a zdrowia nie mam za trzy grosze.
— Pewnie przywiozła pani Sałacka co na sprzedaż?
— A była tam odrobinka na wozie. Żydzi kupili, sprawunki zrobiłam i właśnie chcę wracać, tylko że od tego krzyku, ujadania się, targowania, osłabłam zupełnie, w piersiach kole, w gardle zaschło i ledwie już stoję na nogach.
— To też właśnie pasuje, żeby pani trochę usiadła. Oto kanapa porządna, będzie wygodnie.
— Ja tam o wygodę nigdy nie dbam. Byle jak. Alboż to dużo takiej babinie potrzeba?
— Może pani Sałacka nie wzgardzi? Piwo niezłe.
— Owszem, dziękuję za grzeczność, ale z tego zmęczenia, tej fatygi, to może kieliszek