Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 253 —

nie zważali na uchybiony termin, aby handlować. Teraz panowie zaczynają nas, kupców, omijać, chcą zabrać nasz zarobek. Czy to porządnie jest? Czy się godzi? Co my mamy robić?
— Albo ja wiem? Nie mogę nawet zmiarkować, dlaczego Abram mnie to mówi. Ja przecież nie dziedzic, tylko oficyalista, sługa; folwarków własnych nie mam, zboża nie sprzedaję, żyję tylko z mizernej pensyi i ordynaryi.
— Ja mówię to panu Pakułowskiemu dlatego, żeby pan powtórzył moje słowa młodemu panu z Krasek, żeby pan Pakułowski, jako zaufany oficyalista, powiedział mu, że z żydkami w zgodzie być dobra rzecz, w niezgodzie całkiem zły interes.
— Przecież on z wami w niezgodzie nie jest, ani wam przykrości, ani krzywdy nie czyni. Nikt z was marnego słowa od niego nigdy nie usłyszał. Pan grzeczny, spokojny, wody nikomu nie zamąci. Czegóż wy chcecie?
— To prawda; on bardzo grzeczny, ale nie chce nas znać; my znów wolelibyśmy, żeby on nie był grzeczny. Owszem, niech będzie nawet grubijanin, niech krzyczy, ale niech da zarobić. Jeżeli pan Pakułowski jest dla niego życzliwy, to niech mu to wytłómaczy. My, gdy kto nam zarobek daje,