Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 251 —

do siebie Pakułowski. — Klucze trzymam w garści, bo juści trzymam; obcych ludzi nie wpuszczam, a ten tak gada, jakby u nas siedział, zboże mierzył i regestry pisał. To mi dziwno, bardzo mi to dziwno, mój Abramie.
— A mnie jeszcze dziwniej, panie Pakułowski — rzekł żyd, — ja się bardzo dziwię.
— Czemu znów?
— Teraz owies drogi, wy macie go tyle i nie szukacie kupca. Zarazby się znalazł, zapłaciłby dobrze, gotowizną, bez żadnego gadania.
Pakułowski zrobił minę tajemniczą.
— Nie sprzedajemy — rzekł, — bo... bo... nie chcemy.
— Pan Pakułowski nie chce, czy pani?
— Dajmy na to, że ja nie chcę, że taka jest moja nieprzymuszona wola i już.
— A kto panu kazał mieć taką wolę?
— Ja, tak sobie, z ochoty własnej, bez żadnego przykazania.
Abram głową pokręcił.
— Panie Pakułowski — rzekł, — niech mi pan sprzeda ten owies, ja potrzebuję teraz owsa.
— A z jakiej racyi?
— Z własnej ochoty, bez żadnego przykazania.