Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 231 —

ją z sobą, otoczymy ją największą pieczołowitością. To do nas należy.
— Jaki smutny rok! — szepnęła Andzia.
— Jaki smutny! — odrzekła również szeptem panna Ludwika.
Na drugi dzień, przed samem południem, pan Jan przyjechał do Królówki i udał się wprost do mieszkania ekonoma, gdzie przepędził przeszło godzinę, słuchając jego relacyi, przeglądając rachunki, dopytując o wszystko. Potem dopiero udał się do dworu. Powitała go panna Ludwika uściskiem dłoni i smętnem spojrzeniem.
— Pani — rzekł, — musiałem znaleźć chwilę, żeby tu być i powiedzieć, że stryj mój, umierając, polecił mi najtroskliwiej opiekować się waszem mieniem aż dotąd, dopóki los pań się nie ustali i dopóki nie znajdziecie...
— Kogo? — zapytała zdziwiona.
— Powtarzam słowa stryja. Wolą jego było, abym pozostał stróżem waszego mienia dotąd, dopóki pani i siostra pani nie wyjdziecie za mąż.
— Ależ my o tem nie myślimy — odrzekła, cofając się o kilka kroków, jakby przerażona temi słowami.
— A jednak to z czasem przyjść musi.
— Co do mnie, zapewniam pana, że nie. Nie mówmy o tem; stryj narzucił panu ciężar zbyteczny, a może uciążliwy i niemiły.