Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 123 —

w wysiłkach, zamykał strudzone i ciężkie powieki, przychodziła ona i stawała przed nim piękna, urocza, czysta, i kładła mu białą dłoń na czoło i zdawała się mówić: „Pójdź!” i prowadziła go do jakichś krain cudownych, do światów rosy, obłoków, kwiatów, lazuru, do przeczystych krynic; że oboje brali jeden promień słoneczny lub księżycowy i z tej przędzy złotej lub srebrnej snuli pasmo marzeń wiośnianych.
Tak, to ona; dobra, dawna znajoma. Ta sama. Nie może być dwóch takich, tylko jedna, chociaż niby pozornie dwie: idea i jej wcielenie.
Arabczyk szarpnął się, jeździec oprzytomniał.
Bardzo w porę to przyszło, gdyż w tem właśnie miejscu rozchodziły się dwie drogi: jedna do Krasek, druga do Cieciorki.
Pan Jan przypomniał sobie obietnicę, daną Andzi, i konia odpowiednio skierował. W kwadrans później był na miejscu.
Dobra siostrzyczka przywitała go serdecznie.
— Przepraszam cię — rzekł. — Spóźniłem się.
— Nie umówiliśmy się o godzinę.
— Ale zapewne sądziłaś, że wcześniej stawię się u was.
— Przeciwnie, byłam pewna, że zobaczę cię dopiero późnym wieczorem.