Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —

szą, o bladej twarzy i oczach uroczych, znał od dawna, tylko nie mógł sobie na razie przypomnieć, gdzie ją spotykał, bo że spotykał, to pewna; rysowała się w jego pamięci to na szmaragdowem tle zieleni, to w słonecznej jasności, to w niepewnych blaskach księżycowych, to pod konarami kilkowiekowych dębów, to nad przezroczystą wodą jeziora — tylko nie może sobie dokładnie przypomnieć, gdzie to było.
Umilkł, zmarszczył czoło i pobiegł duchem w przeszłość na poszukiwania, ale jakieś dowcipne słówko szczebiotliwej Niny zwróciło go z tej drogi, musiał podjąć puszczoną chwilowo nitkę rozmowy i do teraźniejszości się zwrócić.
I znowuż się ożywił, znów rozruszał i spór jakiś rozpoczął, aby wywołać żywsze spojrzenie czarnych oczu. Szło mu to coraz łatwiej, jedwabiste rzęsy coraz mniej zasłaniały blaski źrenic, na ładnie zarysowanych ustach błądził uśmiech. A czas tak prędko schodził! Wprawdzie był to dzień jesienny, ale jakoś wyjątkowo, nienaturalnie krótki, słońce pośpieszyło się z zachodem — należało odjeżdżać.
Arabczyk rwał się do domu, ale nie dano mu swobody; powstrzymywany silną ręką, musiał iść stępa; gryzł wędzidło, potrząsał głową, wyginał szyję, jak łabędź, niecierpliwił się, pragnąc pomknąć lotem strzały, ścigać