Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —

— Cóż? cóż? — zapytał z zaciekawieniem.
— Stryj życzy sobie, żebym pozostał w Kraskach, a ja pragnąłbym pracy samodzielnej, wolałbym w okolicy dzierżawę jaką znaleźć.
— A wiesz, że to słuszne. Dwóch gospodarzy na Kraski to za dużo. Dzierżawy chcesz? Poszukawszy, możeby coś odpowiedniego się znalazło.
— Byle niezbyt dużego, bo nie mam wielkich funduszów.
— Poszukam, poszukam. Ach! — zawołał, uderzając się w czoło — mam myśl! Pyszna, wyborna myśl!
— Ciekawym.
— Musi pozostać tajemnicą do czasu. Wybadam stryjaszka, co o tem myśli i jak się na mój projekt zapatruje. Teraz wracajmy.
Poszli ścieżką, wydeptaną przez pola. Wieczór zapadał, jak zwykle na jesieni, szybko.
Ledwie zniknęły ostatnie blaski słońca na zachodzie, już noc, panowania chciwa, ogarniała ziemię: ciemne ściany lasów, okalające widnokrąg niby ramą, ginęły w mroku i zlewały się z szarym cieniem, obejmującym wszystkie przedmioty.
Już nie można było rozróżnić z daleka ani drzew, ani domostw ludzkich, tylko światełka w oknach błyszczały.
Było już zupełnie ciemno, gdy myśliwi powrócili z wyprawy. Zastali panią Justynę