Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 111 —

— Doskonale; ojca i matkę; a ciebie, panie Janie, pamiętam, kiedyś był małem dzieckiem. Jestem przyjacielem całej twej rodziny. Ciotkę twoją, panią Justynę, wysoko poważam, a co się tyczy Andzi, to, gdybym był o trzydzieści lat młodszy, kochałbym się w niej szalenie.
Młody człowiek rozśmiał się.
— Mówię seryo — ciągnął dalej doktor, — bo, według mego zdania, to uosobiona szczerość, łagodność, prostota; w głowie wcale dobrze, a uroda... no, o tem niema co mówić. Śliczna panna i dość. Przyznasz zapewne, że mam słuszność.
— Z największą chęcią przyznaję, i gdyby nie blizkie pokrewieństwo, jakie mnie łączy z Andzią, kto wie, czy nie zostałbym rywalem pańskim.
— Łatwoby panu przyszło zwycięstwo, ale mnie wiek, a ciebie związki krwi usuwają z areny. Przyjdzie ktoś trzeci i będzie tryumfował.
— Otóż właśnie stryj Piotr ubolewa nad tem, że Andzia odrzuca tych trzecich, czwartych, piątych i za mąż nie wychodzi dotychczas.
— Wiem, że ubolewa, ale ja go pocieszam, że, prędzej czy później, znajdzie się szczęśliwy, i kto wie, czy już się nie znalazł.
— Co pan mówi?!