Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 150 —

— Biedny Lejbuś — rzekła babka — wyobrażam sobie, że jest nieborak w strachu. To musi być bardzo przykro, siedzieć w domu oblanym dokoła wodą.
— I ja nie mówię, że to przyjemność, ale po co ludzi niepokoić, kiedy nic nie zagraża. Wiadoma rzecz, że woda opadnie i młyn będzie młynem jak był.
— A jakże nasze łąki, panie Wincenty? — zapytał dziadek — wyjechałbym sam, aby je obejrzeć, ale wiesz, że zreumatyzmowany jestem, wilgoć mi bardzo szkodzi.
— Łąki, panie dziedzicu, zalane furt, wody na jaki łokieć, ale ja myślę, za jaki tydzień to spłynie i będziemy mieli takie siano, że choć pannom do jedzenia dawać.
— Proszę, co za porównanie! — odezwała się panna Kamilla.
— Nie chciałem obrazić... tylko się tak mówi, nie dla urągowiska pannom, uchowaj Boże, ale dla pochwały siana. Tak się mówi, a to znaczy, że nawet najdelikatniejsza owieczka angielska...
— Panie Wincenty, nie poprawiaj się — rzekł dziadek — nie poprawiaj się, bo zabrniesz po same uszy...
— A zabrnąłem, panie dziedzicu, zabrnąłem dziś prawie po kolana, chcąc zobaczyć czy rola bardzo rozmiękła.
— I jakże?