Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 147 —

jeszcze. W braku laku dobry i opłatek... A cóż to pana Wincentego nie widać? Już jest godzina... która Kamilciu, bo nie dowidzę...
— Szósta, dziadziu...
— Powinienby już być...
— Nadejdzie lada moment — rzekła babka.
W tejże samej chwili rozległy się w sieni ciężkie kroki i do pokoju wszedł mężczyzna barczysty, krępy, z krzaczastemi brwiami, twarzą zarośniętą prawie pod same oczy...
Wszedł, skłonił się niezgrabnie i rzekł tubalnym głosem:
— Moje uszanowanie państwu...
— Jak się masz, panie Wincenty — rzekł dziadek — siadajże, siadaj, bardzo proszę, cóż tam w gorspodarstwie?
— Ano, panie dziedzicu, chlapie psia kość.
Babka zmarszczyła czoło, pan Wincenty to spostrzegł i chciał naprawić złe wrażenie.
— Przepraszam panią dobrodziejkę najmocniej — rzekł — ale na taki szelmowski czas, to człowiek o wszelkiej delikatności zapomina i tak czasem coś palnie, że później sam oto, z przeproszeniem państwa...
— Daj pokój, panie Wincenty, nie przepraszaj, bo jeszcze gorzej zabrniesz...
— Święta prawda... Człowiek ma ciągle z chłopstwem do czynienia, a przytem gospodarstwo, to jest taka psia... z przeproszeniem procedura, że trzeba przy niem ciągle się użerać... to jest, chciałem rzec, ujadać i co chwila