Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

— Proszę!
— Powtarzam, że wydało mi się to dziwnem, ze względu na różnicę wieku... powiedziałem jednak, że w zasadzie nie mam nic przeciwko temu, żona moja również odpowiedziała ci przychylnie, ale ostateczna decyzya nie od nas zależy. Ja dziecka przymuszać nie mogę. Chce — dobrze, pobłogosławię; nie życzy sobie — przyniewalać nie będę. Powiedziałeś, że potrafisz zjednać sobie względy dziewczyny; czy osiągnąłeś to nie wiem — nie mam pojęcia; zapewniam cię tylko, że postępowałem z tobą szczerze...
— Masz słuszność — odezwał się ironicznie stary kawaler, — tak dalece, że szczerze zaprosiłeś do swego domu rywala.
— Mówię ci, że stało to się przypadkowo, nie mogłem tego ani przewidzieć, ani odwrócić... Zresztą o co ci idzie? Wszakże ten młody człowiek dotąd zamiarów swoich niczem nie zdradził. Być bardzo może, że ani myśli o Jadzi.
— Już ja wiem, jeden rzut oka wystarczy, aby poznać co się święci.
— Winszuję daru odgadywania; ja bo nic nie widzę i niczego się nie domyśłam.
— A ja widzę wszystko i domyślam się wszystkiego... Znasz mnie, że jestem stanowczy, dlatego też żądam od ciebie słowa, że wszelkie stosunki z tym młodym człowiekiem i jego mamą zerwiesz...