Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —

Zajęli miejsca, statek już miał lada chwila odpłynąć, gdy zjawił się pan Wacław...
Był wyelegantowany, ubrany podług ostatniej mody, włosy i faworyty miał lśniąco czarne, zęby przedziwnej białości, wyglądał bardzo dobrze i gdyby nie słońce zdradzieckie, które rzucało jasne blaski, mógłby uchodzić za młodego człowieka... Niedyskretne promienie, padające na jego twarz, uwydatniały na niej żółtawe tony, drobne zmarszczki jakby siatką pokrywające skronie, włosom zaś czarnym z daleka jak smoła, nadawały najrozmaitsze kolory: czerwonawe, zielonkowate, niebieskie.
Pan Wacław z bukietem w ręku, przeciskał się śród licznych podróżnych, zapełniających pokład, upatrując tej, dla której, wbrew zwyczajowi swemu, wstał tak rano. Dostrzegł pannę Jadwigę z rodzicami, na tyle statku, gdzie zajmowali miejsca na ławce.
— I pan tu? — zapytała panna Jadwiga — dokąd pan zamierza jechać?...
— Dokąd się państwo udadzą; mam zamiar towarzyszyć wam i powrócić razem...
— Więc pan wiedział, że jedziemy?
— Ja zwykle wiem wszystko, co trzeba mi wiedzieć. Mam znajomą wróżkę. Ona to przepowiedziała mi, że państwa tu znajdę, ona kazała mi wziąć z sobą tę garstkę świeżych kwiatów i ofiarować ją pani...
— Bardzo wdzięczna jestem wróżce za pamięć, ale widzę, że nie zna moich upodobań...