Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiesz pani, że obliczywszy nasze skromne środki, jakiemiśmy mogli po przebytych katastrofach rozporządzać, przekonaliśmy się, że przy największej oszczędności, możemy posyłać Karolowi pięćdziesiąt rubli miesięcznie zaledwie.
— I pan posyłałeś je zapewne?
— Najregularniej — i co pani powiesz, najregularniej takoż odbierałem napowrót te pieniądze.
— Napowrót?
— Wszystkie, co do grosza. Leżą one u mnie jak depozyt święty, jak legat z ostatniej woli pochodzący.
— Więc nie przyjmował ich Karol? dla czego? czy pogardził naszą pomocą? czy nie potrzebował jej może?
— Eh! pani droga! Nieszczęście to takoż szkoła wyborna — daje nam nauki tak mądre, jakich żaden pedagog nie udzieli. Szkoda tylko, że te nauki czasem zapóźno przychodzą...
— Panie, my odchodzimy od przedmiotu...
— Ani na włosek nawet, pani dobrodziejko, a pierwszy na to dowód, że Karol pieniędzy naszych nie chciał.
— Więc z czegoż żył? na Boga!
— Z pracy, pani, z pracy, z tej ciężkiej pracy, przy której pot oczy zalewa i grzbiet takoż trzeszczy. Z tej pracy...
— I pan! pan, przyjaciel jego, pozwoliłeś na to?