Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdyby pani Chojnowska usłyszała była te wyrazy, burza małżeńska przyspieszyła by się o całe dwadzieścia cztery godzin.
Pan Marek jeszcze potem rozmawiał z karbowym, wydał dyspozycye z której sterty groch jutro młócić; a następnie odmówiwszy pacierz klęcząc, położył się spać uzbroiwszy się w odwagę na jutrzejsze przejścia, których się słusznie spodziewał.
Na drugi dzień rano z domu wyszedł oświadczywszy, że na obiedzie być niemoże, a obejrzawszy stodoły, obory i owczarnie, siadł na konia i do proboszcza na obiad i gawędę pojechał.
Musiał tam przy tej gawędce gąsiorek miodu pęknąć, ponieważ pan Marek do domu późnym wieczorem wracając, kiwał się na kasztance, jak rabin nad talmudem, a nawet nucił półgłosem jakąś piosneczkę, co mu się już od bardzo dawnego czasu nie zdarzało.
Zdaje się, że proboszcz musiał umacniać pana Marka w powziętem postanowieniu, gdyż dojeżdżając do domu poczciwy pan Chojnowski miał minę bardzo zdeterminowaną i stanowczą, a na Onufrego zawołał tak srogim i donośnym głosem, że aż we wszystkich budynkach odezwało się echo.
Pani Markowa czekała na męża i skoro ten wszedł do pokoju, nie pozwoliła mu nawet zdjąć burki, lecz odraza przywitała gradem wymówek.
— To ty zamiast posłać po dziecko, włóczysz się po wizytach, z domu uciekasz, a tego biedaka tam męczą, znęcają się nad nim.
Pan Marek, milczał wiedząc zapewne, że to jedyna broń na gwałtowność żony.
— Dla czego nie posłałeś po Czesia? co! dlaczegoś tego niezrobił, kiedym ci wczoraj mówiła, czy zapomniałeś.