Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

był biednym bardzo, a dzisiaj ma już sporo grosza, i ciągle jeszcze przyrabia. Opowiedział iż w cukrowni jest kilku praktykantów, którzy płacą za naukę, i od świtu do nocy pracują; mówił, jak tam wszystko idzie porządnie i systematycznie, jaki ład wzorowy panuje. W miarę jednak jak ksiądz Roman mówił, twarz pani Markowej przybierała wyraz coraz smutniejszy, ponieważ serce matki przeczuło i zrozumiało, że w fabryce mniej niż gdzieindziej zważają na obywatelskie dzieci, i że jej synek będzie uważany na równi z każdym innym pracującym, bez względu na to, iż rodzice jego mają Wólkę, a wujaszek Sowie Głowy i stopień kapitana w armii Austryjackiej. Skutkiem tych rozmyślań, z pewnym niepokojem dotknęła klamki mieszkania dyrektora; lecz kość już była rzucona, cofnąć się nie wypadało.
Weszli wszyscy do elegancko umeblowanego pokoju. Za stołem zarzuconym księgami i rachunkami, siedziała figura szczupła, z orlim nosem i rudemi faworytami. Na widok przybyłych, jegomość ten podniósł okulary na czoło i wstał z fotela, zapytując wzrokiem czego żądają.
Ksiądz Roman podawszy mu rękę rzekł:
— Przedstawiam panu dyrektorowi moją kuzynkę i jej syna z Wólki...
Pan dyrektor skłonił się sztywno, i milcząc wskazał krzesło swym gościom.
— Mamy tu do pana dobrodzieja list, od pana Macieja mego sąsiada — rzekła pani Markowa podając pismo.
Dyrektor usiadł i czytał w milczeniu, po chwili zaś skończywszy czytanie — rzekł do pani Markowej wskazując na Czesia.
— Ten młody człowiek chce być u nas praktykantem. To dobrze. Mamy jeszcze dwa wakujące miejsca....
— Pani zna nasze warunki....
— Chciałabym — rzekła pani Markowa, żeby mógł jak najprędzej zostać dyrektorem.....
— No — rzekł niemiec — niech on się uczy, zostanie u nas trzy lata, pani będzie płaciła trzysta rubli za każdy rok, a on będzie miał stancyę, wikt i naukę. Pani zapłaci z góry za rok.
— Ale panie dyrektorze, chciałabym także żeby syn mój doznawał pewnych względów, jakie słusznie należą się....
— O tak — przerwał dyrektor — on będzie u nas robotnikiem, po trzech latach może dostać małą pensyjkę, on będzie mieszkał w fabryce, i ja przeznaczę mu zajęcie...
— Proszę pana łaskawego — odezwał się Czesio, a czesto będziemy chodzili na polowanie? — przecież tu macie zapewne las.
— O, my mamy tutaj różne rzeczy, mamy kotły, prassy hydrauliczne, mamy składy, ekspedyujemy mączkę, cukier, melassę — panu to się podoba, to bardzo przyjemne zatrudnienie. Mamy księgi, rachunki, korespondencye — pan się będziesz uczył rachunków i buchalteryi.
Czesio skrzywił się okropnie.
Pani Markowa wydobyła pieniądze, zapłaciła i Czesio został przyjęty jako praktykant do fabryki, w której od następnego dnia miał rozpocząć zajęcie.
Opuściwszy mieszkanie dyrektora, udano się do księdza Romana na obiad, a nad wieczorem matka oblała łzami ukochanego synka, i nastały długie godziny rozstania.
Czesio układał swoje ruchomości w skromnym pokoiku, który mu przeznaczono na mieszkanie, i długo nie mógł zasnąć, debatując nad tem, co mu jutro przyniesie.