Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żądać, żeby mógł zachować równowagę umysłu krew zimną; tak — też i nasz młody przyjaciel był jakby oszołomiony, olśniony, przed oczami jego otwarły się na raz bramy raju, a do głowy cisnęło się tyle myśli, jedna nad drugą słodszych i ponętniejszych, że chwilami zdawało mu się iż jest ofiarą snu złudnego. Ale nie — to nie był sen, lecz rzeczywistość. Wszakże grube koło dało mu dowód wyraźny, opatrzony podpisem samych sprężyn... dało mu ten dowód łaski i zarazem urlop dwutygodniowy.
Młody człowiek, ochłonąwszy nieco z pierwszego wrażenia zaczął rozumować, a w rozumowaniach jego główną rolę grała logika... z niebieskiemi oczami i grubym jasnym warkoczem.
Z rozumowania tego wynikło, że człowiek mający lat dwadzieścia trzy, czuje się już przesyconym kawalerskiem życiem, że samotność staje się dla niego nieznośnym ciężarem. On już nie pragnie i nie pożąda nic, tylko cichego szczęścia przy ognisku domowem... Nad wszelkie stroje balowe przenosi on popielaty szlafrok i pantofle haftowane rękami anioła. Czegóż więcej potrzeba do szczęścia? W dwóch pokoikach na trzeciem piętrze, można zmieścić całe niebo, wielkie niebo, w dwóch pokoikach z wodociągiem, zlewem i postępową wentylacyą. Tam, w tem niebie, będą skromne ale gustowne mebelki, kwiaty, białe firanki i... anioł ustrojony w batysty. Człowiek już nie zajrzy do zadymionej cukierni, nie będzie marnował czasu przy bilardzie, lecz jako głowa rodziny, jako mąż poważny, mający znaczenie i stanowisko, zostanie w domu i słuchać będzie syczenia samowara i srebrnego głosu anioła. Jestto rozkosz niewysłowiona! Dotychczas nie można jej było osiągnąć dla braku funduszów — ale teraz! przy takiej pensyi! Przy dobrem gospodarowaniu można nawet zrobić pewne oszczędności!
Jakież to będzie życie rozkoszne, piękne, ponętne! I ja przestanę być samym sobą i ona także; nie będzie jej, ani mnie — tylko będziemy „my” dwie osoby, jedna dusza. Będziemy prowadzili dom otwarty. Kupię stolik do kart i nauczę się grać w wista; gotów jestem nawet utyć i zapuścić faworyty, bo nie wypada fircykowato wyglądać, gdy się jest głową rodziny... przedewszystkiem jednak trzeba jej o tem powiedzieć.
Z tą myślą usiadł nasz przyjaciel do wagonu. Teraz zapewne zrozumie czytelnik dla czego niecierpliwił się, dla czego sądził że pociąg się spóźnia... nawet prawie pewny był tego — a jednak pociąg szedł z punktualnością zegarka, doświadczony maszynista nie chybił ani na minutę i z przedziwną obojętnością na wszelkie uczucia pasażerów, zatrzymał pociąg przed stacyą, akurat w chwili przez rozkład jazdy wymaganej.
Nasz znajomy wyskoczył z wagonu i wsiadł na jakiś wózek chłopski, który miał go dowieść do ostatecznego kresu podróży. Tym właśnie kresem ostatecznym był maleńki domeczek, położony na samym końcu miasteczka, wśród zieleni ogrodów, pod cieniem topól wyniosłych. Domek stał nieco na uboczu, po za drzewami, których kilka na dziedzińcu rosło, a cała posesya otoczona była wysokiemi sztachetami, dźwigającemi na sobie sploty powojów kwitnących.
Historya owego domku na ustroniu jest mniej więcej taka. Ongi, przed laty, mieszkał w miasteczku niejaki pan Rafał Tomaszewski, urzędnik, którego cała inteligencya miejscowa nazywała „odludkiem.“ Trzeba przyznać, że na to miano w zupełności zasługiwał, nie lubił albowiem wesołej kompanijki, nie potrafił odrożnić kara od piku i cały czas wolny przepędzał w domu samotnie, czytając jakieś książki i robiąc z nich wyciągi i notatki. Niekiedy wychodził ze strzelbą i z psem starym, na jedno oko ślepym i błądził niewiadomo gdzie, po polach, lasach, moczarach... Od wszystkich obywateli okolicznych miał pozwolenie polowania na ich terytoryach, co zresztą nie uszczuplało liczby zwierzyny w kraju, gdyż „odludek“ nigdy nic nie zabił i polował w sposób dość oryginalny... Myśliwskim jego tryumfem nie bywały nigdy trwożliwe kuropatwy, lub zające, lecz rośliny jakieś i zioła, które w torbie do domu przynosił. Dziwne to były łowy; pan zioła zrywał i pomiędzy karty książki je wkładał, ślepy pies ziewał z nudów, muchy chwytał w powietrzu, lub jeśli był w dobrym humorze i potrzebował agitacyi, to rozgrzebywał ziemię łapami i szukał myszy polnych... Przyzwyczajono się jednak z czasem do „odludka” — nikt u niego nie bywał i nikt go nie zapraszał do siebie, nie proponował mu kieliszka wina, ani pulki z kociołkiem.. Z punktualnością zegarka „odludek“ stawiał się w biurze codziennie, pracował jak wół i nigdy żadnych zaległości nie miewał. Z interesantami mówił bardzo mało, ale o co go proszono załatwiał natychmiast i każdemu starał się zrobić dogodność.
Słowem dziwak!
Mieszkał w rynku, na pierwszem piętrze, w kamienicy Borucha Pipermana, najbogatszego kupca w całem mieście; służby nie trzymał wcale. Stary Żołądkiewicz, woźny biurowy, nastawiał mu samowar i czyścił ubranie, a jego małżonka przynosiła obiady, do których zasiadał zwykle w towarzystwie jednookiego wyżła. Gdy już wazka stała na stole, pan zajmował swe