Strona:Klemens Junosza - Pogodny zachód.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jest, przygarbiony, widocznie dawne czasy pamięta, ale trzyma się jeszcze krzepko, jeszcze może niejedną nową budowlę przeżyje. Przed nim na dziedzińcu rosną wielkie klomby bzów i jaśminów, krzaki dzikich róż rozpościerają się bujnie, a nad tym drobiazgiem, niby ochmistrzyni poważna, lipa wiekowa szeroko rozpościera konary. Dziedziniec przecinają ścieżki wygracowane, utrzymane czyściutko, otacza go płot potężny z ostrokołu, w którym znajduje się brama, ale od parady tylko, gdyż jest zawsze na oścież otwarta.
Właściwie nie ma jej poco zamykać; miły gość zastanie zawsze drzwi otwarte, a niepożądany nie przyjdzie. Dwa ogromne kundle leżą na dziedzińcu jak sfinksy i wiernie strzegą swego gospodarza.
W cichym śnie pogrążona jest cała wioska, dworek i folwarczek. Białe obłoczki gonią się po niebie, to przysłaniając, to odsłaniając bladą twarz księżyca; u brzegu stawu uczepione czółno zakołysze się czasem; nadłamana gałąź lipy skrzypnie — i to jedyny znak, jedyny głos jaki dostrzedz i usłyszyć można.
Ale oto jeden z leżących na dziedzińcu sfinksów poruszył się, podniósł łeb do góry, nastawił ostro zakończone uszy i nadsłuchiwać zaczął. Widocznie niepokoiło go coś, obejrzał się na wszystkie strony, węszył i znów położył łeb na ziemi. Po chwili jednak zerwał się i obadwaj z towarzyszem swoim pobiegli za folwark na wzgórze. Powróciły ztamtąd niebawem i, usiadłszy na dziedzińcu, zaczęły wyć przeraźliwie.
Na wschodniej części horyzontu, za groblą, tam gdzie niebo zdaje się lasu dotykać, mignęło coś czerwonego, jak błyskawica... Mignęło raz, i drugi i trzeci, coraz silniej, aż niebo zakrwawiło się nagle i jak rumieńcem oblało łuną szeroką.
W oknie olchowieckiego dworku błysnęło światło. Widocznie obudzony wyciem psów gospodarz, przebudził się i dostrzegł złowrogą łunę. Wkrótce ubrany już całkiem, z latarką w ręku, wyszedł z domu i skierował się w stronę folwarku; jednocześnie wybiegł drugiemi drzwiami chłopak przerażany i pospieszył do czworaku budzić ludzi.
Ruch się zrobił na folwarku, zbiegli się fornale i parobcy, gospodarz wydał kilka rozkazów i w niespełna dziesięć minut zaprzągnięto jedne konie do sikawki, drugie do woza i cała służba olchowiecka popędziła na ratunek do ognia. Tęgie, doskonale utrzymane mierzyny, wyrywały ziemię kopytami; gospodarz wyprzedził znacznie swych ludzi, koń na którym siedział pędził jak wicher.
Do Zabłocia, dokąd spieszono z ratunkiem, była mila drogi z Olchówka, pożar tymczasem szerzył się z gwałtownością straszliwą. Folwark wyglądał jak morze płomieni, suche drzewo i słoma nie mogły mu stawić oporu. Zrozpaczeni ludzie, bezsilni w obec nieszczęścia, stali z załamanemi rękami, patrząc na zgubę swego mienia... Stodoły, obory, szopy spaliły się w mgnieniu oka, wiatr zaś, który podczas pożarów jak na zawołanie przychodzi, zaniósł kilka iskier na czworaki i na dwór... Kilku ludzi rzuciło się na ratunek, lecz napróżno; ogniste węże ślizgały się po dachach, gryzły ściany, miotały na wszystkie strony iskrami.
Staruszka jakaś przygarbiona, trzymając w rękach drżących obraz, modliła się głośno, inne kobiety z okrzykami rozpaczy biegały po dziedzińcu; jedne trzymały dzieci na rękach, drugie wynosiły, o ile mogły, fatałaszki różne i drobiazgi, a wszystkie traciły głowy zupełnie i strasznym lamentem rozdzierały powietrze...
Wśród nich, skamieniała z rozpaczy, nieruchoma jak posąg, stała pani płonącego domu... Sądzićby można, że przestrach mowę jej odebrał, że nie pojmowała co się w koło niej dzieje... tylko duże, szafirowe jej oczy biegały niespokojnie, jakby szukając czegoś.
W tej chwili ludzie z Olchówka, pod wodzą dzielnego swego gospodarza, znaleźli się przy ogniu i wytężyli wszystkie siły, aby chociaż dworek uratować.
Olchowiecki pan, jak go powszechnie chłopi nazywali, był dla wszystkich przykładem i zachętą. Zdawało się że ma siłę nadludzkę, że go płomienie nie parzą; spokojny, jak wódz podczas bitwy, wydawał rozkazy, które spełniano natychmiast, chwilami zdawało się, że dworek musi ocaleć.
Kobieta skamieniała z bólu, zaczęła odzyskiwać przytomność, przebiegła kilka razy po dziedzińcu, zapytała o coś jednej i drugiej kobiety... i nagle, jak gdyby strasznem jakiemś przeczuciem wiedziona, z okrzykiem nieopisanej rozpaczy wpadła do płonącego domu...
Wszystkim dech zamarł w piersiach.
Płomienie obejmowały dach, belki trzeszczały, można się było spodziewać, że lada chwila dach runie, zawali się i pogrzebie nieszczęśliwą w grobie ognistym.
— Chłopcy, który za mną! — krzyknął Olchowiecki i wpadł do gorejącego domu. Dwóch młodych parobczaków rzuciło się za nim...
Nastała wtenczas taka cisza, że można było słyszeć syk iskier padających na sadzawkę, trzeszczenie gontów skręcających się w uścisku płomienia. Nikt nie śmiał ruszyć się, nikt słowa przemówić...
Trwało to przez dwie, trzy minuty, które się długiemi jak rok wydały...
Olchowiecki pan wybiegł z dworu, wynosząc zemdloną kobietę na ręku, parobcy wyskoczyli za nim, zadyszani, okopceni, czarni...