Strona:Klemens Junosza - Noc jesienna.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pocichu stary Marcin do drzwi stuka, żeby jegomości nagle nie obudzić, ale odpowiedzi żadnej nie ma. Poczekał jeszcze trochę, potem zakołatał mocniej, aż zaniepokojony tem milczeniem niezwykłem, poszedł zajrzeć przez okno, co się dzieje.
Już się dzień robić zaczął, ludzie we wsi ruszali się, skrzypiały żórawie studzienne, ciągnąc wodę dla bydła i koni, już i wózek zaturkotał przejezdny.
Spojrzał dziad i ręce załamał: — okno na oścież otwarte — ksiądz na środku stancyi związany leży, sprzęty porozbijane, gospodarki złodziejskiej ślady.
Narobił starowina gwałtu, ludzie się zbiegli, rozwiązali księdza, położyli go w łóżko. Za chwilę sołtys przyszedł. Zaraz zdał raport do wójta, wójt do powiatu, powiat do sądu i śledztwo się zaczęło.
Szukajcie wiatru w polu!

. . . . . . . . . . .

W starym lesie, gdzie jeszcze można było znaleźć sosnę niebotyczną i grube dęby, siwym mchem okryte, gdzie w łozach i gęszczawach dziki miały swoje legowiska i wilk się często gęsto przemykał; gdzie znalazł się i piękny modrzew i jesion, i buk i lipa stara, była niewielka polanka, a na niej osada leśnika.
Leśnik w niej mieszkał, starego autoramentu człowiek. Siwa broda spadała mu aż na pas, bystre oko doskonale widziało w ciemności. Śmiały był, odważny, a strzelec i myśliwy zawołany.
Długo żył ten człowiek — bo długo. Losy miotały nim jak liściem. Jak wiatr niesie liść oderwany od drzewa, tak jego unosił los kapryśny, a zawsze przeciwny. Gdzież ten stary nie bywał, jakiej ziemi krwią swoją nie zrosił? a dużo tej krwi miał widać, gdyż pomimo że ją z niego często toczono, starczyło mu sił do pracy na utrzymanie siebie i swoich najdroższych. Pod brzemieniem siódmego już krzyżyka grzbiet jego nie ugiął się i nie skrzywił, owszem, prosty i smukły był ten starzec jak dębczak młody, lub jak sosenka wybujała, a żylasta dłoń jego potrafiła podkowę żelazną rozłamać.
Miał niegdyś własne swoje lasy ten człowiek, ale złożył je na ofiarę na tym ołtarzu, dla którego życie swoje złamał i krew toczył, a gdy się już z wszystkiego wyzuł i wszystkiego pozbawił, poszedł na stróża lasów cudzych i tych, jak gdyby swoich własnych, pilnował.
Nieraz wśród nocy ciemnej doleciał go głuchy odgłos siekiery uderzającej w pień drzewa, a na dźwięk tego głosu, jak na dźwięk obozowej pobudki, zrywał się stary z łoża twardego, strzelbę na ramię zarzucał i szedł śmiało mienia powierzonego mu bronić. Wśród ciemności, przez gąszcz leśny przesuwał się śmiało, bo znał las doskonale, bo pamiętał każde drzewo, każdą kłodę zwaloną. Kiedy zaś stary w bór poszedł, psa z sobą wziąwszy, w okienkach dworku błyskało światełko i można było widzieć, jak młoda, urodziwa dziewczyna, klęczy przed starym obrazem. Duże i modre jej oczy wznosiły się w niebo i łzami zachodziły, a wpół otwarte, świeże, jak rozwijający się pączek róży, usteczka szeptały słowa gorącej modlitwy.
To wnuczka prosiła Boga, żeby strzegł siwowłosego jej dziadka.
I teraz, w tę czarną, posępną noc jesienną, jakieś cienie snują się pod lasem. Kilka wozów ciągnie się po gościńcu bez turkotu, gdyż koła toną w piasku.
Po niejakiej chwili w gęstwinie leśnej dały się słyszeć