Strona:Klemens Junosza - Najwytrwalszy.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W roku 18... pracowaliśmy w wielkiem biurze finansowem, w zarządzie akcyjnego towarzystwa wypychania dzikich ptaków.
Przychodziliśmy do pracy punktualnie o godzinie dziewiątej, my młodzi; koło dziesiątej zaczynały napływać grube ryby, a w godzinę później ukazywał się sam Lewiatan.
Nie dla tego mówię: Lewiatan, że pochodził z pokolenia Lewi, lecz że pragnę przedstawić go jako największą rybę w tym oceanie cyfr, w którym całe nasze zgromadzenie codziennie pływało.
Potęga Lewiatana była zaiste wielka, mógł on, jeżeli chciał, awansować małego kiełbika na karpia, z karpia uczynić tęgiego suma, lub też machnąć groźnie ogonem i wyrzucić na brzeg piasczysty, lub na nagie skały, nie tylko marnego okonia, ale nawet pełnego powagi wydziałowego jesiotra.
Przychodziliśmy o godzinie dziewiątej i zasiadali nad wielkiemi księgami, pełnemi kratek; w te kratki wpisywaliśmy cyfry i dodawali jedne do drugich, dodawali bez ustanku, aż do odurzenia, do zawrotu głowy, do mdłości...
Zajęcie to napozór niewinne, nie dające powodu do wzruszeń nadzwyczajnych, nie zmuszało myśli do obejmowania szerokich horyzontów, a jednak dla niektórych kolegów było ono powodem ciężkich zmartwień.
Pamiętam jednego eleganckiego młodzieńca, który dostał się do naszego grona i zajął odrazu dość korzystne stanowisko, ponieważ... dobrze tańczył i był protegowany przez ciotkę samego Lewiatana. Ten młodzieniec ciągle narzekał na niesłychaną zawiłość pracy, jaką mu przeznaczono i leczył się ciągle na nerwy. Na ten cel ciotka Lewiatana wyjednywała mu, kilka razy do roku gratyfikacje i subsydja.