Strona:Klemens Junosza - Na szarej jesieni.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

schował, wówczas w lesie odzywać się zaczęły jakieś szmery tajemnicze, jakgdyby szepty duchów. Słychać było w powietrzu drganie głosów nieujętych a strasznych i wówczas kasztelance zimno się robiło, zdawało jej się że wilk z otwartą paszczą przychodzi ją poźreć.
Przytulała się więc do rotmistrza i pytała — Czy to wilki? A on jej mówił, że wilki, bo rad był iż przestraszona pod jego się tuli opiekę i przyciskał ją do serca tak silnie, iżby nietylko wilk, ale nawet sam djabeł z objęć mu jej nie wydarł.
Raz, było to już zda się dnia trzeciego podróży, szmer jakiś w lesie dał się słyszeć, ale tą razą nie byli to wilcy, lecz kasztelanice ze służbą co ścigali siostrę nieposłuszną, i jej tak im niemiłego małżonka.
Zsiadłszy z koni a człowieka jednego przy nich zostawiwszy, samotrzeć przedzierali się przez gąszcz, z obnażonemi szablami w dłoniach, z nabitemi pistoletami zapasem.
Szli teraz na pewno, a spodziewając się, że rotmistrz opór stawiać będzie i żony tak łatwo wydrzeć sobie nie da, byli przygotowani nawet na przelew krwi i wszelkie ztąd wyniknąć mogące następstwa.
Dogasające ognisko, rzucało krwawy blask, który się przedzierał przez gęstwinę liści i wskazywał braciom gdzie mają szukać siostrzyczki.
Skradali się jak węże pełzając prawie po ziemi, cicho, ostrożnie, nie robiąc najmniejszego szelestu.
Zbyteczną zresztą ta ostrożność była, gdyż zmęczona trudami podróży kobieta spała snem kamiennym, a rotmistrz chrapał jak najęty, tylko dychawiczny strzygł uszami i szczypał trawkę leśną, nie chcąc ani chwili drogiego czasu tracić.
Tak owi bracia panicze, postępując ostrożnie i z zapartym oddechem, znaleźli się na polance.
Z wielkim okrzykiem rzucili się na śpiącego, i postronkami krępować go zaczęli, podczas, gdy kasztelanka przebudzona ze snu a widząc co się święci, zemdlała i słała się jakby nieżywa.
Teraz dopiero romans zaczął przybierać silnie dramatyczny charakter... Starszy brat rotmistrzowi pistolet do czoła przyłożył...
Tu dziadek przerwał, gdyż do pokoju, zaperzona i gniewna, wpadła niemłoda już osoba i niedając nikomu przyjść do słowa, ostrym głosem recytować zaczęła:
— Proszę cioci! to dalibóg już niedowytrzymania z temi psami! Dogoń zjadł całą dzieżę mleka, Trębacz popsuł dwa sery, a nareszcie Kurta dobrał się do śpiżarni i zjadł pół połcia słoniny z tego siwego wieprza, co dopiero przed świętym Michałem zabity! Mówiłam panu Józefowi, aby kazał tego Kurtę zastrzelić, bo raz, że jest okropnie szkodny, a powtóre, że mi się zdaje, że go musiał kiedyś wściekły pies pokąsać, bo od niejakiegoś czasu, drapie się ciągle lewą nogą w prawe ucho i goni swój własny ogon! Zobaczycie, że kiedy będzie nieszczęście, ale to zawsze tak: czort swoje a pop swoje! ja panu Józefowi mówię psa zastrzelić, a pan Józef za psami w piekło by poszedł! U pana Józefa ludzie nic nie znaczą — psy grunt! wszystko im wolno, kary na nich niema, to też psy słoninę jedzą, po kanapach się kładą, a jak sędzina przyjechała, to ją posadzili na krześle. Koniec świata dalibóg! żeby taką zgraję w domu trzymać. Koniec świata, niedługo już nas samych pozjadają!
To wszystko wyrecytowała jednym tchem panna Apolonia, kuzynka pani domu, nie pierwszej już młodości osoba, cierpiąca ciągle na zęby, z podwiązaną twarzą jakimś materacykiem, woniejącym zapachem ziół aromatycznych i kamfory.
Byłbym chętnie wyrzucił za drzwi tę starą pannę, która wpadłszy do pokoju ze świecą, przerwała urok szarej godziny i opowiadanie dziadka przecięła w najciekawszem miejscu.
A jam już we zmroku panującym w pokoju, widział dogasające ognisko wśród kniei, walkę kasztelaniców z rotmistrzem, przestrach uroczej kasztelanki i całą tragiczność romansu.
Myślałem, że kiedyś, zamknąwszy się w pracowni samotnej, wysnuję z tego powiastkę, nad którą zakochane panny płakać będą...
A teraz, cały gmach który budowałem sobie na fundamencie opowieści dziadkowej runie; i to wszystko przez tę nieznośną pannę Apolonię, która zamiast truć zęby kreozotem, struła dziadkowi humor swoją powieścią o Kurcie. Czemuż do licha nie siedziała tam w owej śpiżarni, i nie pilnowała słoniny żeby jej psy nie zjadły? czemuż wreszcie, kiedy jest tak wojowniczego ducha, sama nie porwała za strzelbę, i nie strzeliła w łeb Kurcie, zamiast przerywać dziadkowi.
A teraz cóż? Ciotka zerwała się z miejsca zła jak Heród, bo jej także owej przemierzłej słoniny żal było i stała się w tej sprawie nieubłaganym sędzią...
— Ma racyę Polcia, ma najsłuszniejszą racyę! powtarzała w gniewie, z tym Kurtą raz nareszcie skończyć potrzeba. I proszę cię mężu, albo go każ zastrzelić, albo co lepiej oddaj go komu. Proszę cię mężu stanowczo, bo doprawdy wytrzymać już z temi szkodami nie można. Jedno z dwojga wybieraj, albo ja z domu — albo Kurta z domu! ja na tego gałgana spokojnie patrzeć nie mogę!
Wobec takiego ultimatum, wuj wyczerpywał wszelkie możliwe środki obrony. Dowodził niepoczytalności kudłatego przestępcy, który popełnił zbrodnię w przystępie strasznego ataku głodu, który działał nierozmyślnie, pod wpływem pierwszego wrażenia, bez uprzednio powziętego zamiaru, nie mogąc oprzeć się pokusom szperki mru-