Strona:Klemens Junosza - Na brzezince.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozgniewana, dała klapsa białemu jak mleko kotowi, co się do niéj przymilał — późniéj żal jéj było kota, wzięła go na ręce i pocałowała na przeprosiny w kosmatą i mruczącą fizyognomię...
Ładna to była dziewczyna owa Zosia; w skromnéj sukience wyglądała jak sonet Mickiewiczowski, lub jak oktawka żywcem ze «Szwajcaryi» Słowackiego wyjęta: tyle w niéj było piękna, tyle harmonii w rysach i tyle poetycznego wdzięku w oczach szafirowych. Jak aureola promienna, otaczał ją blask rubli ojcowskich, i słusznie w dwunastomilowym promieniu uważana była za jedną z najświetniejszych partyj... Komiczne! ile język ludzki narobił tych partyj: partya pikiety... partya szachów... partya billardu... partya rekrutów... partya wełny... owiec... zboża... kamieni... i partya panny!! co za dziki zamęt! a tém dzikszy jeszcze, że cywilizowany — Indyanin aniby się zdobył na taki wynalazek.
Lecz to nie należy do rzeczy.
Pan Kazimierz potrafił przypaść Zosi do serca, bo był dzielnym chłopcem w całém znaczeniu tego wyrazu, miał nieźle w głowie, za granicą się kształcił, biblioteczkę piękną posiadał, i mająteczek miał ładny. Ale cóż znaczy mająteczek w oczach młodéj dziewczyny? co znaczą wszystkie mająteczki tego świata w porównania z urodą, wesołością i płowym wąsem, co dziwnie figlarnie się zwijał, i szczególniéj jakoś chłopcu do twarzy przypadał?
Jeżeli jaki stary professor zażywający tabakę i noszący okulary w rogowéj oprawie, mówił wam o tragedyach greckich, to słyszeliście zapewne, że w nich występuje zwykle jakaś siła niezwalczona i wyższa, przeciw któréj walczy sympatyczny bohater i w walce téj upada, bo ludzka chociaż bohaterska dusza jego nie jest w możności oparcia się wyższéj sile i w walce nierównéj upaść i złamać się musi. W nowożytnych tragedyach życia lиdzkiego, w tragedyach uczuć serdecznych, nieszczęśliwych miłości i innych komplikacyj dusz siostrzanych, jako fatum starożytne zwykle występuje matka, któréj serce jest inne, gust odmienny aniżeli serce i gust i córki.
Jest to konieczność przykra, ale mądrości pełna, gdyż jeżeliby było inaczéj, to w takim razie świat zamieniłby się w arenę okropnych zbrodni, a matki i córki, panny i wdowy walczyłyby na śmierć i życie o uśmiech, wąsy i serce człowieka, który jednakowe na wszystkich robi wrażenie...
Szczęściem, że tak nie jest, i że ilość gustów, jak to obliczyli statystycy, równa się ilości wdów, mężatek i panien zemieszkujących wszystkie pięć części kuli ziemskiéj.
Matka Zosi nie gustowała w panu Kazimierzu dla tysiąca i jednéj przyczyny, a przedewszystkiém dla téj, że do serca jedynaczki kołatał młody hrabia, pan Adolf. Naturalnie, że mama wolała hrabiego dla tego, że jako kobieta zamiłowana była w strojach. Gdyby Zosia miała lat czterdzieści, myślałaby zupełnie tak samo. Jakkolwiek pomiędzy hrabią i strojem na pozór nie ma nic wspólnego, jednak przypatrzywszy się bliżéj, wspólność tę znaleźć możemy, albowiem jak kwiatek do kapelusza, tak tytuł można przypiąć do nazwiska, do powozu, pieczątki i spinek od mankietów, kopert i papieru listowego. I oto macie genezę myśli mamy, i przyczynę tęsknych dumek ślicznéj, zachwycającéj Zosi...
Szyby w oknach jadalnéj sali, w któréj znajduje się obecnie urocza bohaterka naszéj gawędki, były ogromnie zamarzłe, mróz wyrzeźbił na nich śliczne palmy, fantastyczne gałązki i długie liście lilij wodnych. Ten mróz to dobry artysta, ale przeszkadzał on Zosi patrzeć na dziedziniec i ukochanego wyglądać. Niszczyła więc drobną rączką piękne desenie, spędzała je z okna swém tchnieniem, aż po długiéj pracy wyrobiła okienko, przez które widać było zachwycającą jéj buzię, ujętą w ramkę srebrnych kwiatów i liści.
Panowie malarze, polecam wam ten widok, jako temat do rodzajowego obrazka: wiośnianym uśmiechem zdobna główka dziewczęcia, w ramce z brylantowych kryształów mrozu. Trochę farb, talentu i uczucia, a zrobicie cacko w swoim rodzaju. Za pomysł nie żądam ani grosza.
Ile razy bryś podwórzowy szczeknął, tylekroć główka Zosi rysowała się w szybie. Byłbym dał temu psu ostatniego rubla, żeby co minuta szczekał!
Na raz wszystkie psy zaczęły ujadać. Zosia spłonęła żywym rumieńcem, spojrzała przez okno... lecz posmutniała natychmiast: ponieważ przyjechał tylko leśniczy z dwoma gajowymi i zgrają psów, oraz z rapportem, że ogromny odyniec jest w borze, i że go obeszli... Odyńca obeszli — ale Zosię mało to obeszło.
Za to ojciec Zosi, pan Michał, uradował się tą wieścią niepomiernie, wyszedł przed ganek, i zaczął wypytywać starego gajusu:
— I cóż, jest, Bartłomieju?...
— Jest, proszę Jaśnie Wielmożnego dziedzica.
— A gdzie?
— W Lisiéj Kępie, proszę Jaśnie Wielmożnego dziedzica, bobrował do północka pod stertą na nowinie, a teraz wlazł w łozę i siedzi tam od świtu.
— A duży?
— Okrutny... będzie jak stódoła proszę Jaśnie Wielmożnego dziedzica.
— Ho! ho! jak stodoła! — opuść-no trochę, mój bracie.
— No, jak stodoła, może i nie jak stodoła, ale zawdy będzie nieprzymierzając jak wół...
— Niechby tam był choć tak jak licha krowa, to i to dobrze!
— Aktualnie jak krowa, proszę Jaśnie Wielmożnego dziedzica, bo teraz, na to mówiąc, strasznie się lementarz bez zimę mizeruje...
— Dobrze chłopcy, rzekł pan Michał do gajowych: idźcie tam do pani Patelnickiéj niech wam da wódki, a pana, panie Borsukiewicz, proszę do kancellaryi.
Nie potrzebuję dodawać, że Borsukiewicz piastował godność leśniczego w dobrach Grochowa Wola, będących własnością ojca ślicznéj Zosi — że był to chłop srogi (jakby dawniéj powiedziano), o twarzy pooranéj brózdami zmarszczek, i ozdobionéj dwoma pękami rudych włosów, które miały reprezentować wąsy. Barczyste ramiona wtłoczył w krótki i opięty kożuszek, miał na sobie buty za kolana sięgające, obdartą torbę przez plecy, a w ręku, odwieczną jakąś rusznicę, powiązaną drutem i szpagatem rusznicę, — z któréj człowiek przywią-