Strona:Klemens Junosza - Na brzezince.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
NA BRZEZINCE
przez Klemensa Junoszę
z illustracyami Fr. Kostrzewskiego.


Bywa na świecie rozmaicie: żółto — zielono — szaro — czasem czarno nawet — jeżeli noc jest bardzo ciemna, a niebo wszystkie gwiazdy chmurami zasłoni.
Tym razem jednak było zupełnie biało; tak biało i jasno — jak w duszy szesnastoletniéj dziewczyny, a tak zimno — jak w sercu starego skąpca...
Ziemia wystroiła się jak gdyby do ślubu, we wzgórki wypukłą pierś swoją w śnieżną szatę niewinności przybrała, a na wyniosłe czoło wysokiéj góry zarzuciła olbrzymi wieniec zielony.
Był to wianeczek godny téj oblubienicy, składał się z niebotycznych wiecznie zielonych sosen i świerków, które ostały się jeszcze przed wandalizmem Żydów i Niemców.
Niejednokrotnie widziano w tamtych okolicach dwukołowe biedki galopujące w stronę szlacheckiéj siedziby, wiozące tak zwanych kupców, z nieopisaną pożądliwością spoglądających na ów bór potężny, i obliczających w myśli, ile to tysięcy masztów, budulcu i ile milionów podkładów możnaby z niego wydobyć... a ile rubli zarobić!
Ile rubli zarobić?! myślano nad tém w siedmnastu okolicznych miasteczkach, myślano przez kilkaset długich dni szabasowych — lecz nic nie wymyślono... Stary szlachcic, właściciel tego boru, był to w swoim rodzaju unikat — gdyż posiadał moc pieniędzy, skutkiem tego las pozostał aż dotąd kwaśném winogronem dla wszystkich lisów, co go dostać nie mogły.
Było biało na świecie — bo śnieg pokrywał pola i wzgórki, a nawet sosnom w lesie jakby białe czapki narzucił na głowy. Jechało się jak po stole, bo sanna była wyśmienita, mijało się wioski i słuchało szczekania psów kudłatych, a na zakręcie drogi wjeżdżało się w gęsty szpaler lip stuletnich, co szumiąc gałązkami pozbawionemi liścia, gwarzyły sobie o... o czém trudno to zgadnąć, — może o przeszłości, bo były stare, bo były lipami, a więc z natury rzeczy lubiły gawędzić... gdyby to były dęby lub klony, to prędzéjby można uwierzyć w ich milczenie...
Za szpalerem był dziedziniec szeroki, a za dziedzińcem biały dwór z czerwonym dachem, a za dworem ogród, rzeczułką przerznięty.
Ot, tak sobie, jak zwykle na wsi, takie same obory i stodoły jak wszędzie, tylko porządniéj utrzymane; taka sama brama wiecznie otwarta, słup do wiązania koni, wreszcie takie same i tak samo jak wszędzie szczekające kundle...
Gdybyśmy przysunęli się bliżéj do jednego wychodzącego na ogród okienka, usłyszelibyśmy urywane dźwięki pieśni, niedbale rzucane akkordy fortepianu, i domyślilibyśmy się, że po za okienkiem jest jakaś istota, któréj serce nie jest w należytym porządku, a myśli błąkają się w świecie marzeń, jak sarny w zielonym borze na wzgórzu.
Niby to ona gra — więc jéj wesoło — ale gra smutnie, przerywa... zmienia melodye; dopiero uderzyła kilka akkordów jakiéjś gwałtownéj, burzliwéj jak dusza młodzieńcza sonaty, już znowu chwyta rzewny motyw tęsknéj rozmarzonéj pieśni ukraińskiéj, — zawodzi tę pieśń, jak mołodyca, po jasnym sokole płacząca... to znów urywa, i chcąc zugłuszyć w sobie marzenie, zaczyna ze złością bębnić jakiegoś walca, a słuchaczowi zdaje się naówczas, że zamiast teorbanisty, co na kurhanie siedząc głosił pieśń tęsknoty i uczucia, widzi płaską fizyognomię wędrownego Niemca z katarynką piszczącą i porcelanową fajką w zębach.
Dość, jéj walca... uderzyła znów kilka akkordów, i półgłosem, drżącym, srebrnym, rzuciła w pieśni pytanie:

«Czyli wróci Kazimierz mój?...

A potém jakby usprawiedliwiając przyczynę tego pytania, dośpiewała jeszcze:

Bo choć mama za to łaje,
Mnie tak smutno... tęskno tak!

Wszystko święta prawda: i jemu było na imię Kazimierz, i mama za to łajała, i jéj było smutno... tęskno tak!
Ale jakże nie miało być tęskno i smutno, kiedy nieubłagane prawo miłości dosypuje do rozkosznéj czary uczucia całą garść pieprzu, w postaci smutków, oddaleń, nieporozumień, woli rodziców i tysiącznych innych subjekcyj, których ci miły czytelniku wyliczać nie myślę, gdyż jeżeli byłeś już kiedy szczerze zakochany, to znasz je wybornie z praktyki, jeżeli zaś serce twoje nie drgnęło jeszcze przyśpieszoném tętnem, to dowiesz się i poznasz te subjekcje skoro się zakochasz — a chciéj mi wierzyć, że cię to nie minie — przygotuj się nawet na kilka razy, bo i to się także porządnym ludziom przytrafia.
Zosia szczególnie dzisiaj tęskniła, bo dzisiaj miał Kazimierz przyjechać — doświadczała ona owego nieubłaganego przeznaczenia zakochanych, które do tém większéj uspasabia tęsknoty, im bardziéj przedmiot oczekiwanią się zbliża. Zerwała kilka niewinnych kwiatków z doniczki, pięć razy siadała do fortepianu, przypięła do głowy kokardę ponsową, odrzuciła ją, przypięła inną, wreszcie