Strona:Klemens Junosza - Mróz.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W siedzibach ludzkich światełka już gasną,
Noc się zrobiła — iskrzą gwiazd miljony,
Tuli się dziecię do brzozy schylonej,
I wzrok lękliwy rzuca na wsze strony,
A księżyc w pełni przyświeca mu jasno.

Od drzew na śniegu pokładły się cienie,
Wiatr ucichł nieco i skrył się w głąb boru,
I było pięknie wśród tego wieczoru,
A złoto-blade miesiąca promienie
Słyszały ciche sieroty westchnienie.

Wychodzi dziecię za cmentarne wrota
I już ku wiosce rodzinnej się zbliża,
Już na gościńcu stanęło u krzyża,
Lecz pies zajadły wyskoczył z za płota
I drogę dziecku zagrodził, niecnota.

Głaszcze go dziecię swoją rączką drobną,
A stary brytan tę proźbę zrozumiał...
Więc puścił do wsi sierotkę żałobną,
Nawet się łasił i cieszył jak umiał,
Jakby nad ludzką niedolą się zdumiał.

Ale do ludzi, sieroto zbłąkana,
Nie tak to łatwo jest trafić po nocy,
Snadniej podobno ugłaskać brytana,
Niż znaleźć serce, chętne ku pomocy,
Lub ramię, coby dźwignęło z niemocy.

Płacze u okna dziecię przeziębnięte,
Obchodzi wszystkie lepianki wśród sioła
Ale daremnie kołacze i woła,