Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —

Walenty powoli zbliżył się do doradcy, ujął go za ramię, obrócił ku drzwiom i wypchnął na ulicę...
— Oto droga do sądu — rzekł spokojnie.
— Ach! łajdaki, bydło! ja was nauczę rozumu! — wrzeszczał obrażony doradca — ja was!...
Ogólny śmiech był mu odpowiedzią.
Pan adwokat wszakże, zamiast do sądu, powlókł się na kolonje do niemców i długo bardzo z nimi rozmawiał, widocznie zachęcał ich do procesu i swoim zwyczajem złote góry obiecywał, ale snać nic nie wskórał, gdyż mu nawet furmanki do miasta nie dano i, jak nie pyszny, pieszo musiał powracać.
Włościanie wiedzieli już, czego trzymać się mogą. Walenty pamiętał to, co mówił mu niegdyś nieboszczyk Wojciech. Udał się do starego rejenta i u niego znalazł radę poczciwą, a bezinteresowną. Dowiedział się od niego, że niemcy nie mieli tyle pieniędzy, ile trzeba było na kupno, że Fryc rachował na to, że las sprzeda, a grunta będzie miał za darmo, ale nie dopatrzył tego w hypotece, że znaczna część lasu jest w procesie, w kontrakcie, i że na skutek tego sprzedać go nie można.
— Niemcy mnie nic nie obchodzą, — rzekł w końcu staruszek, — ale jeżeli wy kupić ten majątek chcecie, to ja wam dopomogę zgodnym sposobem spór o las załatwić. Zbierajcie pieniądze tedy i kupujcie.
Tak się też stało. Przy pomocy i radzie rejenta włościanie kupili kolonje, a niemcy, zebrawszy