Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 —

Myślałem, że cały świat zmiecie, że drzewa z korzeniami powyrywa, a wiatr pomstował, piszczał, wył, jakby jakie żywe stworzenie.
— Oj, prawda... I w taką to noc trzeba było naszemu Wojciechowi ginąć, bez świętej spowiedzi, nagle, z ręki zbójeckiej.
— Ha... dopust Boży... ale cicho. Młynarka z pola idzie; nie mówcie nic, ja sam będę z nią rozmawiał.
— Dobra wieczór, pan soltys — odezwała się nadchodząca kobieta — ja zbieral zielsko dla prosiąt. Pan chcial? co pan chcial? pan soltys?
— My do waszego męża, według podatku...
— Ja, ja; ja wiem, co wy zawsze według podatek; tu duża podatek jest! Aber Fryc niema, pojechał Fryc do miasto, interes miał... nie prędko wróci... Powiedzieć pan soltys, ile podatek? ja placi, bo Fryc długo być w droga.
— A, moja pani młynarko, kiedyż to wasz mąż wyjechał?
— Jeszcze wczoraj bardzo raniutko.
— Raniutko?...
— Ledwie slońce zaświecil.
— A w nocy nie był w domu?
— Nie byl, ani troszki nie byl.... daleko jechal!
Chłopi spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Co pan sołtys tak pyta? — rzekła młynarka.
— A no nic... myślałem, że jest wasz mąż...
— Niema, niema... on jechal.