Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 46 —

on umarł i obaczcie no, jakto mu głowa z tyłu chrobocze, niby garnek rozbity...
Sołtys dotknął głowy Wojciecha i westchnął ciężko.
— Za nasze krzywdy on zginął — rzekł. — Niech no was dwóch zostanie na warcie przy nieboszczyku, a my chodźmy do młyna, może tam co znajdziemy.
Zrozumieli, o co idzie i w milczeniu poszli za sołtysem.
Młyn był nieczynny. Koła stały nieruchome, a woda, przeciskając się wązkim strumykiem przez zamknięte stawidła, szemrała smutnie.
Sołtys do drzwi zapukał. Były zamknięte, nikt nie odpowiadał.
— Może w polu są szwaby? — zauważył jeden z włościan.
— Nie szkodzi, poczekamy — rzekł sołtys.
Usiedli na mostku, czekając, aż się kto z młyna zjawi.
Sołtys westchnął ciężko i rzekł do swego sąsiada:
— Grzeszna rzecz kogo posądzać, ale mnie się widzi, mój kumie, że w tem, co się stało, jest niemiecka ręka.
— Pewnie, pewnie... Boska ręka, a potem niemiecka.
— W nocy to musiało być.
— Burza szkaradna była, deszcz lał; ja zbudziłem się zaraz po północku i wyjrzałem przez okno, taka ulewa była, żem się jeno przeżegnał.