Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —

samego rana padał. Ja mówię do Jaśka: chodź, ale on nie poszedł, bo się bał i ja się bałem, i uciekliśmy obaj przez łąki, i przez Słowikowy owies, i Kaśka krowy pędziła i krzyczała: słuchajcie! ale my nie słuchaliśmy wcale, tylko pędzili do wsi na przełaj i przez płot, aj!...
— Powiesz, ty utrapieńcze, raz, co jest? — krzyknął rozgniewany sołtys, chwytając chłopaka za czuprynę.
— Oj, puśćcie, bo mi cały łeb obedrzecie!
— To gadaj, raku, porządkiem! co jest!
— Oj! już go niema, niema go! — krzyknął drugi chłopak, — pomarł na śmierć!
— Kto?!
— Wojciech! Wojciech!
— Gdzie?
— Dyć leżą tam pod olszyną, na łące! takie bieluśkie, jak płótno, nawet oczów nie mają zamkniętych, tylko patrzą.
Usłyszawszy to, sołtys puścił chłopaka, wbiegł do chałupy, krzyknął na sąsiadów i w kilku pobiegli na łąkę.
Pod olszyną leżał trup Wojciecha. Obejrzeli go i nie dostrzegli nigdzie śladów pobicia, ani ran.
— Ha! — rzekł z westchnieniem sołtys — zmarł nieborak, wola Najwyższego Boga! Dziwno to przecie: wczoraj chodził najzdrowszy.
Chłopi wyprostowali ciało biednego Wojciecha, a jeden z nich, unosząc głowę, zawołał:
— Patrzajcie, patrzajcie! — nie swoją śmiercią