Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 44 —

gło, tembardziej, że nieraz starowina tam chodził, a nie miał zwyczaju opowiadać się nikomu.
— Ha, poszedł to i poszedł, nie małe dziecko, trafi do chałupy.
W ten sposób perswadowała sobie Wojciechowa, ale oto już i południe nadeszło, już się ku wieczorowi słońce schylać zaczęło, a Wojciecha jak niema, tak niema.
Wyszła kobieta na próg, przysłoniła ręką oczy od słońca i patrzy na drogę, ale próżno — nie widać.
Dopiero przed samym wieczorem dwóch chłopaków bosych, wystraszonych, wpadło do wsi z krzykiem okropnym.
— Olaboga! ludzie, olaboga! — wrzeszczeli jak opętani.
Drogą przechodził właśnie sołtys.
— A czego się tak drzesz, raku jeden z drugim? — rzekł surowo, — czyś wilkołaka zobaczył?
— Oj nieszczęście, nieszczęście! — wołał chłopak, dzwoniąc zębami ze strachu.
— Gadaj, pędraku, jak? co? gdzie? — pytał zaniepokojony sołtys.
— A jużci gadaj — odrzekł chłopak — duch w nas ledwie... my byli z Jaśkiem na łące...
— Pocoś tam łaził?
— Za ptakami, ale nie było ptaków, nie znaleźliśmy ptaków, jeno Jasiek wlazł w trzcinę i chciał kapeluszem rybek dostać, ale nie dostał, bom ja zaraz krzyknął; koło niemcowej łąki... hen pod olszyną, taki bielusieńki, het mu gębę wyblichowało, jak płótno, widać tak przez deszcz, co do