Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 34 —

gu Wojciech dał odczepnego pół rubla i co prędzej siadłszy z Walentym na wóz, odjechał.
W drodze dużo mówili o swojem zmartwieniu.
— Bałem się tego cygana — rzekł Wojciech — on kręci i obiecuje, a myśli tylko o tem, jakby grosz wyłudzić. Nie będzie z jego rady pożytku i, według mego pomyślenia, to, cośmy mu już dali, jest jak gdyby w błoto rzucone.
— Chyba, że tak — odezwał się z westchnieniem Walenty — ale w zmartwieniu, to człowiek sam nie wie, czego się ma czepić.
— Musimy my innej rady poszukać i czekać, ufając Bogu, że nas nie opuści. Jedną tylko ten adwokat prawdziwą rzecz powiedział.
— No?
— A o tych sprawach. Będzie ich dość, boć nie sposób, żeby szwaby nie czyniły nam szkody i psoty. Swój ze swoim to się czasem przemówił o szkodę, czasem i pokłócił, ale do sądu mało kiedy dochodziło. Z niemcami tak nie będzie, bo zawziętość na nich jest duża.
— Prawda i to... Ja sam nie darowałbym, ale zapozwał, gdyby mi jaką szkodę uczynili.
— Wiecie wy co, Walenty? — spytał Wojciech.
— A co?
— Znam ja tu niedaleko w inszem miasteczku dobrego jednego pana. Jest to stary rejent, wypraktykowany znawca na prawne interesa, a bardzo życzliwy dla każdego. Parę lat temu, zimą, woziłem dla niego drzewo na budowlę. Ludzki człowiek. Dla każdego dobre słowa ma, a w kan-