Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 28 —

kto krzywdę zrobi, to wziąłbym kij do garści, sprał dobrze i ze szkody wypędził, a na insze przebiegi głowy nie mam. Jak inni, tak i ja, za kupą pójdę, ale sam gromady nie poprowadzę. Wy, Wojciechu, prędzej każdą rzecz zmiarkujecie. Zaś według Rocha, dlaczegoby nie. On jest głowacz, jedźmy do niego, albo z Zarudzia przejdziemy — toć nie koniec świata, jeno sąsiedztwo bliziuchne.
— A no to jedźmy.
Skręcili w boczną drożynę, co się między polami ciągnęła i ginęła w zaroślach, a w pół godziny później byli już przed domostwem Rocha, który tylko co z pola powrócił od roboty.
Przywitał gości uczciwem słowem i poprosił do izby, ale nie chcieli wejść.
— Na dworzu lepiej będzie, — rzekł Wojciech — swobodniej, nie przeszkodzi nam nikt, a właśnie mamy wam coś powiedzieć i o radę prosić.
— Jak wola wasza — odrzekł Roch — miarkuję ja o co chodzi, wiem, że na waszą wieś bieda idzie, a i nam to niemiłe. Dobrze tedy, pogadajmy, naradźmy się.
Usiedli na klocu pod płotem, otaczającym ogródek, i gwarzyli długo, parę godzin.
Już noc zapadła, złote gwiazdki mrugały na niebie, kiedy Wojciech z Walentym do Zarudzia wrócili. We młynie świeciło się jeszcze, wśród ciszy nocnej rozlegał się śpiew podochoconych przybyszów. Wojciech konia wyprzągł i do izby wszedł, ale nie zabawił w niej długo. Spać nie mógł, jakiś niepokój go ogarniał. Wyszedł przed chatę,