Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie można wydobyć; nic nie powie i nic o nim dowiedziéć się nie można, bo go nikt tutaj nie zna. Mówił jeden żyd, że ten pan, z owym krewniakiem chcą Magdziński las sprzedać. Ten żyd ma chęć kupić w współce, on się mnie radził czy to można zrobić.
— I cóżeście mu powiedzieli?
— Jakto co? co można było powiedziéć? Kazałem mu ostrożnym być, on też jest ostrożny, on czeka i wspólnicy czekają. Idą na zwłokę, targują się, postępują w cenie po trochu, a jak widzą, że już blizka zgoda, to dają nowy warunek. Nie puszczają interesu, ale go i nie kończą. Po żydowsku... a czas idzie.
— Kiedy tak wiecie dużo, to wiedzcież już wszystko, bo interes w którym tu przybyłem jest z tamtemi w związku.
Kaliński zniżonym głosem opowiedział o niewoli pana Ludwika, pozbawieniu go wszelkich funduszów, o nadziejach Anielci, o konieczności ratunku i zakończył rzecz temi słowy:
— Teraz właśnie trafia się dobra, a może i jedyna sposobność... bo ów krewniak i ten obcy wyjechali na parę tygodni z Magdzina, to też jeżdżę już od kilku dni, szukam na wszystkie strony pieniędzy, ale mnie, oficyaliście biednemu żydzi dać nie chcą, a rozumiecie, że prawdy im też nie mogę powiedziéć. W was moja ostatnia nadzieja, Manasse...
Żyd uśmiechnął się.
— Ja wiem — rzekł — że pan od naszych żydków nic nie dostanie. Oni teraz mają nową modę, oni są mądrzy, bardzo mądrzy, dają tylko na hypotekę, na zboże lub na towar — i często tracą. My dawniej dawaliśmy też trochę i na uczciwość i rzadko kiedy nam przepadło. Oni się z tego śmieją, oni chcą być od nas starych mądrzejsi.
Zamyślił się żyd... patrzył na sufit, po stole bębnił palcami, wzdychał.
— I cóż Manasse? — zapytał z niepokojem Kaliński — jakże będzie?
— Ja, proszę pana, pieniędzy tylko trochę mam, a ta trocha tyle znaczy co i nic... Panu trzeba sporo.
— Więc nie dacie?
— Czy ja powiedziałem, że nie dam? Ja tego nie powiedziałem. Ja się postaram. Panu trzeba przynajmniej tysiąc rubli na taki interes.
— Zapewne.
— Według mego pomiarkowania, tak. Ja wieczorem do szkoły pójdę, tam wszyscy będą, powiem, że potrzebuję na dobry interes. Mnie wierzą. Pan musi zapłacić procent, nawet duży procent, ale pan będzie miał. Ja się im nie potrzebuję tłomaczyć na co chcę, to mój sekret. Ja wiem, że mnie Magdziński dziedzic wszystko odda. Bądź pan dobrej myśli, panie Kaliński.
Stary Manasse dotrzymał słowa, a nazajutrz skoro świt Kaliński dążył już do Magdzina. Jechał dla skrócenia drogi manowcami, przez znane mu dobrze dróżki leśne i przed wieczorem stanął w Magdzinie. Przybycie jego nie zdziwiło nikogo, gdyż zazwyczaj podczas nieobecności pana Hieronima doglądał folwarku.
Anielcia zobaczywszy przybyłego, oczekiwała go w ganku z niepokojem najwyższym. Serce jej uderzało przyspieszonem tętnem, zaledwie oddychać mogła.
— Chodź pan prędzej — szepnęła gdy wszedł — ciocia na folwarku, ojciec drzemie, możemy mówić swobodnie. Z czem powracasz? jedyny nasz przyjacielu.