Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ja powtarzam — przerwała żywo — że nadziei nie tracę, ja ciągle powtarzać to będę... dopoki mnie ojciec nie usłucha. Tak się poddać nie można, na żaden sposób nie można... pan Adam powiedział...
— Pan Adam! otóż znalazłaś znakomitego doktora!
Anielcia zarumieniła się.
— On się wcale za doktora nie ma — odrzekła — ale widział wielu cierpiących i uleczonych. Ja mu wierzę. Jedźmy, jedźmy ojczulku, nie zwłócząc, szukajmy ratunku.
— Jedźmy — rzekł w zamyśleniu pan Ludwik — jedźmy... a wiesz-że co się tutaj dzieje, majątek zagrożony... kto wie czy nas ruina nie czeka...
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Majątek — odrzekła — cóż znaczy majątek! alboż on do szczęścia konieczny. Gdy ojciec wzrok odzyska, to choćby bez majątku szczęśliwi będziemy, będziemy, ojczulku najdroższy, będziemy!
To mówiąc objęła go rękami za szyję i w czoło, w oczy zagasłe całować zaczęła.
— Ojcze — mówiła wpół z płaczem. — Rzućmy te papierzyska szkaradne, wszystkie kłopoty i wuja Hieronima a nawet Magdzin, rzućmy, nie zwłócząc, choćby zaraz. Ja ci towarzyszyć, ja pielęgnować cię będę. Jedźmy ojcze.

(Dalszy ciąg nastąpi.)