Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Powiedz raczej: zmarnować.
— A więc twojem zdaniem lepiej zmarnować majątek?
Rzekłszy to pan Hieronim wstał i zaczął chodzić po pokoju; niewidomy zamyślił się i milczał, na twarz mu wystąpiły rumieńce, wzburzony był.
Po jakiejś chwili, pan Hieronim znów zaczął łagodnie i powoli.
— Ostatecznie, nie masz się czem przerażać Ludwiku, ja sam nie jestem za tem, żeby cały las wycinać, obniżylibyśmy tym sposobem wartość majątku, ale cząstkę jakąś, kilka włók sprzedać musimy... bo inaczej zguba nas czeka, kilka włók nic nie znaczy, las lasem zostanie, choć się zmniejszy cokolwiek. Pozwól mi tylko działać, ja się dowiem ile dadzą, obliczę, a na sprzedaż wybiorę, ma się rozumiéć, co najgorsze. Cóż ty na to?
— Ja? nic.
— Pozwól sobie powiedziéć, że to mnie niewiele informuje.
— Zastanowię się, pomyślę — odrzekł niewidomy.
— I owszem, byle namysł nie trwał długo. Ciężary są, wydatki... wymagalne zaraz, zwłoki nie będzie można uzyskać. Ja, robiłem dotychczas co mogłem, żeby ostateczności uniknąć, ale wszystko ma swoje granice, teraz już i ja nie poradzę... Dłużej łatać nie sposób.
Aż się zasapał pan Hieronim; na łysinę jego wystąpiły grube krople potu, wąsy wciąż przygryzał.
— Namyślaj-że się bracie — rzekł, zabierając się do wyjścia — rozważ dobrze. Kiedyż spodziewać się każesz decyzyi?
Pan Ludwik nie odpowiedział na zapytanie wprost.
— Proszę cię, Hieronimie — odrzekł — przedewszystkiem po Kalińskiego poślij. Niech on się tu sprowadzi.
— A cóż tak pilnego!? Kalińskiego sprowadzę, a las bez dozoru zostanie? Niewiele on tam dopilnuje, ale przynajmniej ludzie wiedzą, że ktoś jest. Poczekaj-że więc, niech kogo na jego miejsce znajdę.
— To zbyteczne. Lasu dopilnują gajowi, a Kaliński może i ztąd, co dwa dni, a choćby nawet i codzień dojechać. Niedaleka droga.
— Ha... jak chcesz.
— Rachunki mi też przyślij, proszę bardzo...
— Dobrze, dobrze, ale niech je uporządkuję cokolwiek. Czasu na to potrzeba, a nie mam go za wiele. Bądź zdrów...
W najgorszym humorze pan Hieronim rozstał się z bratem. Zaraz na dziedzińcu, psa, który się do niego łasił, nogą kopnął, na folwarku piekła narobił, wymyślał ludziom i klął bez powodu, nareszcie do mieszkania swego w oficynie wpadłszy, drzwi za sobą zatrzasnął z taką siłą, że o mało z zawias nie wypadły.
Mieszkanie pana Hieronima składało się z dwóch izb dużych, widnych, wysokich. Oficyna była zbudowana bardzo dawno, po staroświecku, mury miała grube, sklepienia łukowate, wysokie, okna okratowane. Widocznie ten, kto ją stawiać kazał, miał co chować i złodziei się lękał, dlatego taki fundamentalny wzniósł budynek, z piwnicami głębokiemi, sklepiony, od ognia bezpieczny. Budynek ten na dwie części się dzielił; większa służyła za skład wszelkich rupieci, mniejszą pan Hieronim, przybywszy do Magdzina, na mieszkanie zajął. Ofiarowano mu lepsze i wygodniejsze pomieszczenie we dworze, lecz nie chciał, wolał na osobności kąt swój miéć. „Nie lubię — mówił — gdy kto mi prze-